W Wielkiej Brytanii (październik 1970 - kwiecień 1971 )
[ Wykorzystałem szansę wyjazdu stypendialnego (ONZ-UNIDO) do Edinburgh College of Commerce na studium podyplomowe w zakresie projektowania systemów informatycznych. Pracowałem na stanowisku kierownika Zakładu Projektowania ZETO (Zakład Elektronicznej Techniki Obliczeniowej) Kraków i od strony zawodowej nie było problemu. Może był mały problem polityczny, gdyż nie byłem partyjny, a wyjazdy służbowe zdaje się wymagały zgody Komitetu Wojewódzkiego PZPR [wydaje się być to pewne, gdyż druga osoba - z Wrocławia - zakwalifikowana na staż była członkiem partii]. Uratowało mnie to, że mój dyrektor zaręczył za mnie (nadmienił mi o tym kiedyś później), co było dla niego łatwiejsze, gdyż sam nie był członkiem PZPR lecz viceprzewodniczącym komitetu wojewódzkiego Stronnictwa Demokratycznego. Musiałem się przyłozyć do nauki języka angielskiego, gdyż warunkiem wyjazdu było zdanie egzaminu w British Council w Warszawie. Uczyłem się więc z płyt (magnetofony wtedy były rzadkością). Czytałem materiały po angielsku jakie wpadły mi pod rękę i trenowałem wymowę. Jadąc na egzamin tremę miałem wielką, bo jeszcze do tej pory nigdy nie rozmawiałem z Anglikami w ich języku. Nie miałem okazji. Za granicę wyjechać było trudno (o każdy wyjazd pisało się podanie do MO o wydanie paszportu, którego b.często nie wydawano) i za kosztownie (przy ówczesnych zarobkach kilkudziesięciu dolarów miesięcznie). Egzamin składał się z kilku części (pisemna z gramatyki, słuchanie nagrania, rozmowa) i ku mojej radości zdałem go! ]
Najpierw lot do Londynu. Pierwszy wieczór nie był zachęcający. Mieszkałem w hotelu chyba przy Kensington Road. Dookoła puste ulice. Wszystkie okna w domach pozasłaniane. Duży ruch samochodowy i bardzo ostre zapachy spalin. Dosłownie można się było udusić. Ze spacerów nic nie wyszło - musiałem zawrócić do hotelu. No, ale to był tylko "przystanek" na drodze do Edynburga. Potem jeszcze był Londyn przy powrocie. Już przyjemniejszy, gdyż połączony z przyjemnościam- musicall "Hair", muzeum figur woskowych - i wizytą w parlamencie brytyjskim (peruki na głowach w czasie obrad, ale nogi na stołach czy też ławach; zauważyłem że dosyć mało było posłów w czasie dyskusji o zabezpieczeniach socjalnych].
W kulturze tutejszej nie ma zbyt wielu polskich elementów. Chlubnym wyjątkiem jest muzyka - słuchałem przez radio Chopina i Szymanowskiego oraz rosyjskich kompozytorów. Jeden z programów radiowych poświęcony jest kulturze (głównie muzyce poważnej i malarstwu), ale jest też inny prawie całkowicie przeznaczony tylko na big-beat. W TV są od czasu do czasu dobre sztuki i cykle popularno-naukowe (np. o historii cywilizacji). Dużo jest audycji religijnych (w TV wykłady etyki chrześcijańskiej a w radiu przed północą wygłaszane jest kazanie). Bardzo dużo było w TV o Polsce w grudniu 1970 roku, kiedy zmieniły się władze w Polsce (Gomułkę zastąpił Gierek). Nadawane były nawet fragmenty przemówien Gierka oraz oficjalne oświadczenia polskich władz. Dużo komentarzy polityków angielskich i dziennikarzy oraz naocznych świadków (głównie z krajów skandynawskich, którzy akurat byli na wybrzeżu). Czasem prawie połowa dziennika TV poświęcona była sprawom polskim.Tutejsze gazety jakby ze zdziwieniem przyjmują ustępstwa nowych polskich władz wobec robotników. Cofnięcie podwyżki cen i podwyżki płac zostały przyjęte jako zagrożenie dla ekonomiki. Tutaj władze nie bawią się w sentymenty. Po miesiącu stajku pocztowcom zaproponowano tylko 1% podwyżki płac i to obwarowane zwolnieniami (redukcja etatów). Są to oczywiste kpiny na które oni nie mogli się zgodzić. Dalej strajkowali tylko dzięki temu, że dostali 100 tys. funtów od związku zawodowego kolejarzy. Od czasu do czasu chodzę do kina, ale inna jest atmosfera niz u nas. Cały czas rozmawiają, rozwijają cukierki z szeleszczących papierków (które rzucają na podłoge) oraz palą papierosy (które po wypaleniu też rzucają na podłogę i gaszą butami). Mimo to warto iść aby oglądnąć filmy u nas niedostępne (np. Dr Żywago). My Polacy nie mamy jednak czego się wstydzić. W Edynburgu - stolicy kulturalnej Szkocji - są zaledwie 3 teatry (z nieregularnymi spektaklami), nie ma opery... Porównanie w Krakowem jest więc tragiczne dla tego porównywalnego miasta. Książek o Polsce w księgarniach nie widziałem. Za to sporo było wydawnictw, szczególnie przewodników, o Czechosłowacji i Jugosławii oraz Rumunii. W popularnej encyklopedii 1970 toku tak scharakteryzowano nasz klimat: chmurne i deszczowe lato, mroźne i długie zimy. I to tak napisano o naszym kraju w Anglii, która ma najgorszy chyba klimat w Europie. Chyba komuś musiało zależec na tej antyreklamie.
Z poziomem wykształcenia jest różnie. Może swoje imperium brytyjskie znają jako tako, ale innych chyba wcale. Moja gospodyni pytała sie mnie np. czy Polska ma dostęp do morza. Czasem inni pytają czy w Polsce są kościoły, czy obchodzone jest święto Bożego Narodzenia. Jedzenie jest trochę inne niż u nas i inaczej przyrządzane. Gospodyni robi obiady, w których tylko ziemniaki są ciepłe. Reszta jest zimna (też mięso) i popija się zimną wodą. Nie ma naszych zup - to co nazywa się zupa jest polewką lub przecierem (nigdy nie ma w nich makaronu lub ziemniaków czy kapusty albo grochu). Na śniadanie dostaję "eggs on bacon" (tym razem gorące! prosto z patelni), herbatę, bułkę, masło i "corn flakes" z zimnym mlekiem. Nie są znane tutaj ogórki kiszone, tylko konserwowe (w occie), natomiast pewnego dnia gospodyni przygotowała mięso wołowe z gotowaną kapustą kiszoną (wygladała za biało - bez marchewki i była bez smaku i twarda (za krótko gotowana chyba z oszczędności szkockiej). W domu nie przygowuje się zadnych warzyw - wszystko z importu (głównie Holandia, Dania) w słoikach. Nawet ziemniaki widziałem w puszkach. Chleb tutejszy przypomina watę.
Większość wolnego czasu starsze osoby spędzają w ogródku przydomowym, sadząc różnego rodzaju kwiatki (szczególnie skalne - alpejskie) i strzygąc trawki (idealnie przycięta trawa stanowi wizytówkę domu) oraz chodząc na zebrania towarzystw ogródkowych.
Zaletą tego Zachodniego kraju w stosunku do Polski, gdzie w kolejce spędza się kto wie czy nie "pół życia", jest to, że nie ma kolejek w sklepach. Nawet zachęcają do kupowania. W jednym ze sklepów widziałem rozdawanie (dosłownie) towarów (zapewne niechodliwych, a jednak) np. temu kto na sygnał pierwszy podniesie rękę lub odgadnie jakąś zagadkę. Nawet w kioskach z gazetami wiszą duże plakaty zachęcające do kupowania np."Evening News - MAN DIED IN ABERDEEN" [reklama bzdurna - ale chodzi o to, by klient zatrzymał się i kupił gazetę].
Edinburgh College of Commerce jest uczelnią odpowiadającą naszej Wyższej Szkole Ekonomicznej. Zakres nauczania jest jednak bardzo szeroki. Jest też tzw. Wydział Ogólny, gdzie można uczyć się rysunku, śpiewu, rzeźby itp. Oprócz studiów uczelnia prowadzi mnóstwo kursów-kursików i posiada zapewne poważne dochody z tego tytułu. Zresztą uczelnie ma też inne źródła dochodów np. Uniwersytet w Edynburgu [to największa uczelnia w tym mieście] posiada znaczącą ilość akcji (1/2 ml funtów) w kopalniach Południowej Afryki. Tutaj jest łatwiej być wykładowcą niż u nas. Teksty lekcji są kserowane i rozdawane studentom.
Czasem do ćwiczeń dawane są nawet odpowiedzi. Wykładowcy są bardzo wygodni. Jak nie potrafią odpowiedziec na pytanie, to po prostu odpowiadają "nie wiem", zamiast obiecać, że postarają się odpowiedzieć na następnych zajęciach. Nie wdają się w dyskusję ze studentami, tak jakby odwalali rzemieślniczą robotę wg z góry opracowanego schematu [jest to o tyle usprawiedliwione, że program mojego studium podyplomowego pochodzi z NCC - National Computing Centre - który przyznaje licencje projektowe].
Niektórzy z wykładowców zbierają znaczki. Dla lepszego kontaktu podarowywuję im znaczki z kopert moich listów (proszę żonę aby kupowała bardziej atrakcyjne).
Na weekend życzą nam dobrego wypoczynku i często dają tzw. projekty do opracowania. Teksty materiałów projektowych liczą niekiedy po kilkadziesiąt stron, zaś pracochłonność zrobienia projektu to akuratnie oba dni "wypoczynku". Mówią z uśmiechem "nie piszcie za wiele", ale dają tyle zagadnień do opisania, że szlag chce trafić. Projekty są oceniane punktowo i mają być brane pod uwagę na państwowym egzaminie końcowym, dającym uprawnienia projektowe w UK. Nie da się ukryć, że mam korzyści językowe z tego czytania i pisania, ale żal części czasu, który można byłoby poświecić na zwiedzanie i odpoczynek. Dobrze, że kupiłem sobie maszynę do pisania [szkoda, ze wtedy nie było jeszcze komputerów osobistych]. Mimo, iż jest to maszyna walizkowa przebija bez trudu 7 kopii. Miałbym problemy z moim mało czytelnym pismem, ponadto jeśli maszynopis mego opracowania liczy 30 stron to rękopis musiałby wynosić ponad 1oo. Chciałbym zaznaczyć, że w trakcie tych studiów piszę na tej maszynie książkę "Zarys historii komputerów", którą mam dostarczyć niedługo po moim powrocie do kraju. Czas mam więc wypełniony "po brzegi".
W pracowni języków obcych wisi mapa Niemiec sprzed 1929 r.! Ziemie zachodnie w naszym posiadaniu zaznaczone zostały " znajdujące się pod polską administracją". [Sami zadecydowali o granicach Polski, a teraz pokazują nas tak jakby sami byli Niemcami.]
Sposób nauczania jest nieco odmienny niz u nas. Bardzo często [wg mnie za często] stosowane są testy punktowane na specjalnych formularzach. Rodzi to rywalizację pomiędzy studentami i nerwowość. To może jest przygotowanie do tzw. "wyścigu szczurów" w robieniu kariery zawodowej. Nie wiem czy sprzyja koleżeństwu. Od razu daje każdemu miejsce w szyku - Ci najzdolniejsi mogą wypinać pierś, a inni nabawić się kompleksów zanim zaczną się poprawiać . Ja wypadam nieźle. Np. ze statystyki uzyskałem 46 pktów na 50 maks, podczas gdy mój kolega niedawno po studiach WSE dostał tylko 25. Czas testu jest limitowany (np.10, 20 minut). W grupie jest nas tylko 5 osób, dlatego wykładowca od razu szybko sprawdza i komentuje wyniki, podaje liczbę punktów lub procent od maksymalnej liczby punktów. Tutaj certyfikaty obowiązują też dzieci. Jeśli 11-letnie dziecko nie zdobędzie określonej liczby punktów na egzaminie GCE (General Certificate of Education) to nie będzie mogło iść do szkół, dających uprawnienia studiowania.
Byłem na przyjęciu u burmistrza (provosta) Edynburga wydanego dla studentów zagranicznych. Było to przyjęcie w "stylu dworskim" - zaproszeni ustawieni zostali w rząd i indywidualnie przedstawiani byli przez mistrza ceremonii burmistrzowi i jego żonie. Rada miejska i burmistrz ubrani byli w uroczyste historyczne stroje "królewskie". Każdy miał przypiętą plakietkę z nazwiskiem, imieniem i krajem. W częsci artystycznej prezentowane były oczywiście szkockie tańce ludowe (tancerze w spódniczkach w kratę). Na stołach jedzenie i wiele słodkich smakołyków. Siedziałem przy stoliku z dwoma małżeństwami srtudenckimi (niemieckim i hiszpańskim). Zwiedzili już całą Europę, łącznie ze Związkiem Radzieckim. Mieliśmy więc o czym rozmawiać.
Wolę naszą polską pogodę od wiecznej jesieni tutaj. Tej zimy ani razu nie było mrozu, ale cały czas jest jednakowo chłodno 2-6 stopni, deszczowo i wietrznie [Edynburg znaczy podobno "miasto wiatrów"].
Miasto jest połozone posród wzgórz. Na jednym z nich znajduje się zamek królewski Hollyrood Palace, w którym mieszkała Maria Stuart. Była w pałacu ciekawa galeria, niestety oświetlenie było tak marne (skąpstwo szkockie zapewne), że niewiele było widać. Wstęp był płatny, a więc chyba do oswietlenia nie dopłacali.
Stale tutaj wieje wiatr - albo od morza (wschodu) albo od zachodu. Powoduje to ciągłe zmiany ciśnienia, co u mnie [niskociśnieniowca] powoduje zmiany nastroju. Generalną zaletą tego stanu rzeczy jest czyste powietrze. Momentami jest słonecznie, ale trwa to krótko (np. godzinę). Mimo to Szkocja jest turystycznie - przynajmniej wizualnie - atrakcyjnym krajem. Jest bardzo zielono, nawet w zimie. Góry są łagodne na ogół i nie pokryte lasami tylko krzewami o różnorodnych kolorach. Daje to rozległą ciekawą perspektywę i stwarza wrażenie obfitej przyrody. Jest dużo jezior, przez co uwydatnia się kolor niebieski. Skały, krzewy i trawy dają wiele odcieni brązu, żółci i zieleni... Szczególne efekty kolorów powstają na wodach jezior. Przejeżdżałem raz samochodem [wycieczkę fundnęła mi moja gospodyni - pokrywałem tylko cześć benzyny] obok jeziora St.Mary's Loch [Loch znaczy jezioro]. Na tafli jeziora odbijał się kolor czarny [od czarnej wypalanej trawy na zboczach gór], brązowy, ceglasty, żółtawy - bo ziemia tutaj ma takie kolory, zielony - od drzew i zielonych traw. Trawy mają często intensywny ciemno-zielony kolor, bo nie spala je słońce a jest ciepło prawie cały rok. Przy domach i na tzw. recreation area jest oczywiście często przycinana i jest tak gruba, że chodzi się po niej jak po gąbce. Niebo ma wspaniałe wyraziste chmury. Na zboczach wzgórz często widać włochate krowy, które pozostają na pastwiskach też na noc. Sporo kamienistych ogrodzeń [zwykle kamienie kładzione na siebie bez spoiny cementowej], zapewne na wypasach dla owiec. Czasem można oglądać sprzęt pozostawiany w czasie prac polowych. Wszędzie pustawo - bez ludzi i domów.
W muzeach malarstwa bardzo licznie reprezentowani są impresjoniści (Degas, Pisarro, Renoir), szkoła holenderska i flamandzka. Polskiego nic nie ma.
Turystyka w Szkocji jest jednak droga i brakuje infrastruktury.. Taniej jest polecieć samolotem do Hiszpanii albo przez kanał pojechać do Francji (jedna z naszych koleżanek jeździ często do Francji, ale nie kwapi się do nauki francuskiego - sama powiedziała, że nie zna ani słowa w tym języku.
Swoją szansę turystyczną uzyskałem podczas zimowych ferii międzysemestralnych. Zaliczyłem całą północną Szkocję (chyba ponad 400 km za Edynburgiem]. Najpierw pociągiem do Perth, a potem autobusem do Dundee, a pociągiem do Aberdeen, Iverness, autobusem do Fort Wiliam itd. Bilet na pociąg 2x droższy od autobusowego, a ulgowe bilety dla studentów są tylko na wybrane pociągi dalekobieżne. Zresztą nie do wszystkich miast dochodzą pociągi. Mimo, że to przełom grudnia i stycznia na ogół panowała słoneczna pogoda. W miastach bez śniegu, dużo zieleni jak w lecie. Oczywiście poza górzystym terenem. Bardzo przyjemna jest jazda autobusami. Cały czas blisko morza. Mozna sporo zobaczyć, chociaz zdarzył mi się na jakiejś trasie przypadek, że było to niemożliwe z powodu znacznego zabrudzenia okien. Ciekawie wyglądały osady rybackie, wysunięte w morze - takie małe cyple otoczone falochronami. Wybrzeże jest z reguły pagórkowate, czasem skaliste i "poszarpane" [ chyba są to to klify], ale i zdarzają się idealne równiny (dosłownie promenady) na przestrzeni kilku kilometrów. Nad morzem zdarzają się osady rybackie, ale na terenach w głębi raczej pustawo i nie ma tak zwartych i częstych zabudowań jak polskie wsie.
Na ogół pastwiska, pastwiska, pastwiska... rozdzielane kamiennymi ogrodzeniami.
Ciekawym miastem najbardziej wysuniętym na północ jest położone w górach Iverness (jest dla Szkotów tym co Zakopane dla nas). Dochodzi do niego ciepły golfstrom, więc przy morzu w środku zimy rozkwitają kwiaty i przebywa tysiące śpiewających ptaków, natomiast strona górzysta jest całkiem ośnieżona i można jeździć na nartach. Jest ciep[ło i słonecznie. Przez środek miasta przepływa rzeka. Bardzo malowniczo wyglądał zachód słonca. [ Były więc cieplejsze" momenty w tej mojej zimowej eskapadzie]. Jak w większości miast szkockich nie ma tutaj wysokich budynków (najwyższe liczą 5-6 pięter). Znalazłem bez problemów hotel, ale zimno ogromne w pokoju. Pokój ogrzewany jest grzejnikiem, uruchamianym przez wrzucanie monet (1 szyling. na godzinę). Pokój jest tak oziębiony, że temperatura się nie zmieniła nawet po 2 godzinach, zrezygnowałem więc z niego i grzałem się kołdrą w łóżku. W dwułózkowym pokoju nie ma ani lampki nocnej ani stolika!
Jest koniec roku a tutaj (odmiennnie niż u nas) wszystko pozamykane. Nie ma nawet gdzie zjeść. Jedyny otwarty lokal jaki znalazłem to chińska restauracja. Rano poszedłem na dworzec autobusowy. Większość połączeń skasowano (wiadomo już dlaczego). Jedyny autobus w kierunku południowym mam dopiero o 16.
Jednym z najbardziej znanych miejsc w Szkocji jest jezioro Lochness ze słynną legendą o potworze. Był to jeden z moich obowiazkowych punktów tej wyprawy turystycznej. Jezioro leży malowniczo wśród wzgórz, teraz (w porze zimowej) pokrytych śniegiem. Droga biegnie tuż przy urwistym brzegu. Akuratnie był zachód słońca. Kapitalnie to wygladało, ale niestety nie było przystanków "widokowych" i autobus bez zatrzymywania przemykał obok jeziora. Jezioro ciągnie się ok.40 km,ma głębokość ponad 200 m, ale nie jest zbyt szerokie (kilkaset metrów). Loch Ness Monster podobno po raz pierwszy ukazał się w 1932 roku. Sami Szkoci się z tego śmieją i twierdzą, że ukazuje się on niektórym w piątki wieczorem po wypłacie tygodniówki (czyli w domyśle po kilku piwach). Jezioro to nigdy nie zamarzło, ale zimy nie są tutaj zbyt mroźne. Dojechałem wieczorem do miejscowości Fort Wiliam (liczy kilkanaście tysięcy mieszkanców). Dworzec autobusowy tonie w kompletnych ciemnościach, nie wiadomo gdzie jest rozkład jazdy, ale wiadomo, że nawet na tej nasłynniejszej w Szkocji turystycznej trasie bardzo rzadko kursują autobusy. Na dworcu kolejowym (nota bene jest to hala jakby zrobiona z rusztowań, bez poczekalni dla podróżnych, tylko z kasami, kioskiem gazetowym i bufetem) dowiedziałem się, że jedyny pociąg do Edynburga odszedł godzinę przed moim przyjazdem, a jutro nie kursują pociągi ponieważ niedziela (!). Oraz że za chwilę zamykają dworzec, skoro nie będzie pociągów też jutro. Nawet więc nie mógłbym tutaj jakoś spędzić nocy. Pozostał mi więc hotel jako ostatnia deska ratunku. Ponieważ to jest nie tylko sobota/niedziela ale i koniec roku, to okazuje się, że większość hoteli jest zamkniętych, a kilka hotelików "bed & breakfast" jest zamkniętych (gospodarze świętują i nie chcą zawracać sobie głowy jakimiś gośćmi). Zauważyłem kilka otwartych ekskluzywnych hoteli (nie na moją kieszeń). Wędrując 2 godziny po ulicach z dosyć cieżką walizką i torbą, znalazłem wreszcie dosyć podrzędny hotel o dumnej nazwie "Imperial". Cena za nocleg przystępna w stosunku do innych bo 40 szylingów (2 funty). Ogrzewanie pokoju było zepsute, ale przyniesiono mi takie naczynie gumowe z gorącą wodą do ogrzania się w łózku! Dobre i to. Dobrze, że działał ciepły prysznic. Wykąpałem się i wyprałem przepoconą koszulę. Turystyka jest więc tutaj dla zahartowanych twardych turystów lub bogatych ludzi jeżdżących swoimi samochodami. Nawet poza miasto trudno wydostać się pieszo, gdyż większość dróg jest prywatnych i wstęp na nie jest wzbroniony. W Edynburgu próbowałem i w końcu musiałem wybrać autostradę aby po niej pieszo przejść parę kilometrów i wydostać się z miasta! Nigdy nie spotkałem tutaj pieszych turystów, mimo iz często to okolice górskie.
Szczególnie trudno jest zwiedzać w zimie. W hotelikach brak jest podwójnych okien a nawet pojedyncze są bez uszczelnienia (w jednym pokoju w którym mieszkałem w oknie była 2 cm szpara na wylot). Ogrzewa się pokoje poprzez płatne (wrzutowe) piecyki. Jest tak zimno, że widać lecącą parę z ust.
W dni świąteczne i niedziele prawie wszystko jest pozamykane (kina, kawiarnie, restauracje). W sobotę nieczynne są zakłady usługowe (np.fryzjerzy) i dużo sklepów. Po godz.6-tej wieczorem "życie" zamiera na ulicach, sklepy z reguły pozamykane (w większych miastach otwarte dłużej są domy towarowe), otwarte są zapewne kluby. Dla turystów nie ma więc prawie nic. Komunikacja publiczna wygląda tutaj dziwnie - przynajmniej dla mnie. Na dworcach kolejowych nie ma głośników, a na pociągach nie ma "szyldów" informujących o trasie pociągu (np. stacji końcowej). Wychodzi facet i coś tam krzyczy, oczywiście w dialekcie szkockim tak, że nic nie mogę zrozumieć. Na dworcach autobusowych nie ma wywieszonych rozkładów jazdy [chlubnym wyjątkiem był tutaj dworzec w Aberdeen], natomiast na poszczególnych stanowiskach są wywieszone nazwy miejscowości, do których chodzi autobus z danego stanowiska. O informacje szczegółowe nalezy się pytać w okienku "informacji", w którym pracuje jedna osoba przyjmująca bagaże (bo jest to równoczesnie przechowalnia bagażu), pocztę (bo jest to też poczta). Nie ma kas, bilety sprzedawane są tylko w autobusach. Nie można więc ich wcześniej kupić. Jak się odjedzie, to bilet trzeba mieć przy sobie, bo co ileś tam kilometrów wchodzi kontroler sprawdzający (wygląda na to jakby jeden sprawdzał drugiego). Szkocja podzielona jest na hrabstwa (shire). Każde ma swoje gazety, w ktorych piszą tylko o sobie i bliskiej okolicy, swoje muzea i swoje linie autobusowe. Często opuszczając jedno hrabstwo również opuszcza się autobus przechodząc do innego - raz omalże nie zostałem w pustym polu [dosłownie-w tym miejscu nie było żadnych zabudowań ani nawet zadaszenia], gdyż nie zorientowałem się dostatecznie szybko dlaczego ludzie wychodzą i w ostatniej chwili wskoczyłem od ruszającego "przesiadkowego " autobusu. Nikt, nawet kierowca, nawet nie informował mnie o konieczności przesiadki.
Wszędzie zwiedzam muzea. Są to z reguły miejsca, gdzie "wszystko" można zobaczyć. Egipskie mumie, australijskie bumerangi, latające ryby (mają płetwy jak skrzydła i mogą przeleć z szybkością 50 km na godz. ok.120 m), ryby-piły, różne chinskie i afrykańskie przedmioty oraz ... obrazy (np. w Dundee z włoskiej szkoły XVi-XVII w.). "Normalne" (bez akwarium i ptaków) muzeum sztuk pieknych było w Aberdeen. Byłem tez w tak rzadkim muzeum jak MUZEUM DZIECIńSTWA - było nawet spore. Uzbierano sporo lalek z ubiegłych stuleci, strojów lalek i dzieci, różne zabawki. Znajdowała się tam też kolekcja małych butów, domki o wysokości i ok metra (z przekrojem aby można było oglądac wnętrza). Był zbiór jaj różnych ptaków (!) - największe były jaja łabędzie (chyba 15 cm długości), ale były też wielkości ziaren grochu. Zaskakujace zestawienie.
Z pogodą bywa różnie. Zdarza się, że deszcze padają ciągle przez kilka dni, ale niebezpieczeństwa powodzi nie ma bo wszystko spływa do morza. Jak tak pada, rozmowy zaczynają się zwykle od pogody. W windzie jak nieznana osoba do mnie zagada, to wiem, że mówi coś w rodzaju: "tak pada; wekend będzie nieudany" itp.
Ludzie są bardzo ugrzecznieni. Raz po raz słyszy się "sorry", albo "thank you very much", a w sklepach oczywiście "Yes, sir". Inne wychowanie, niż u nas. Nie wiem na ile to wpływa na prawdziwe relacje pomizy ludźmi.
Społeczeństwo jest bardziej usportowione i "towarzyskie" niż nasze. Dorośli mężczyźni stowarzyszeni są w licznych klubach golfowych i cricketowych, nie mówiąc o popularności piłki nożnej i rugby. Boisk ogólnodostępnych jest wszędzie pełno i w dni wolne rozgrywanych jest na nich mnóstwo meczy amatorskich. Boiska golfowe przeznaczone są raczej dla elity - znajdują się zwykle w pieknych parkach wysoko ogrodzonych, do których wstęp mają tylko członkowie. Cricket jest podobny do naszego palanta czy baseballu. Stanowi popularną dyscyplinę sportową i rozgrywane są nawet mecze międzypaństwowe przy wypełnionej szczelnie widowni (widziałem w TV).
Tutaj na ulicach ciągle trwają akcje charytatywne: na niewidomych, na walkę z rakiem, na wycieczki dla biednych dzieci itp. Jeszcze inni rozdają ulotki protestujące przeciwko rządowym ustawom przeciwstrajkowym. Do "zbierania" pieniędzy angażowani są też studenci. Też dostałem kiedyś 40 biletów do sprzedania na mieście, uprawniających do losowania nagrody w konkursie odpowiedzi na pytanie:"Ile km i metrów może przejechać samochód Triumph na 1 galonie beznzyny...". Dla mnie skończyło się sromotnie, gdyż większość biletów musiałem zwrócić ...Miałem też alternatywę: zapłacić za nie hurtem z własnej kieszeni [może tak na prawdę o to chodziło organizatorom tego konkursu]. Czasu miałem mało bo była to pora przygotowywania się do egzaminów.
Angielski Szkotów jest dziwny. Na przykład, "r" wymawiają nie tylnogardłowo lecz jako bardzo ostry dźwięk przedni. Oczywiście mają tez "swoje" słownictwo, tworząc swoisty dialekt jezyka angielskiego. Nie spotkałem osobiście nikogo kto mówiłby tutaj po celtycku. Podobno na zachodzie Szkocji dużo ludzi mówi językiem galickim (jest to język celtów szkockich i irlandzkich). Słuchałem w TV piesni szkockie, mają dużo motywów jakby wschodnich (Celtowie to lud wędrownych wojowników - kiedyś w Azji Mniejszej założyli państwo Galackie, w Europie spod Alp zostali chyba przez imperium rzymskie zepchnięci na wyspy brytyjskie).
Narodową tkanina szkocką jest tartan - czyli wełniany materiał w kratę. Kiedyś każdy ród szkocki posiadał swój wzór kraciasty i nosił spódnice (kilts) z tego materiału. Teraz też widuje się młodych i starszych Szkotów (szczególnie w soboty i niedziele) w spódniczkach, noszą z reguły wtedy specjalne czapki, podkolanówki i różne ozdoby. Jest wiele sklepów, w których te rzeczy są sprzedawane. Szkoci kochają więc tradycję. Są dosyc hałaśliwi, na ulicach śmiecą wszędzie gdzie się da (niedopałki, pudełka od papierosów i zapałek rzucają po prostu na chodniki). Czasami biją się nawet na ulicy (w piątki popiwszy sobie po wypłacie tygodniowej). Lubią popić i pojeść (są zreszta dobrze zbudowani - takie rumiane rudawe chłopaki), mówią byle jak (podobno nie przestrzegają gramatyki i prawidłowej wymowy). Ci co nie pracują w fabrykach to nie narobią się tak jak u nas rolnicy. W polu dużo roboty nie ma, bo hoduje się tutaj owce i krowy [często nocują na ogrodzonych polach - nie trzeba więc przeganiać i pilnować].
Właściwie nie ma tutaj święta zmarłych. 6 listopada jest tzw.remember day, ale nie jest to święto cmentarne, lecz defiladowo-kościelne odnoszone do ofiar wydarzeń wojennych. Anglia to byłe mocarstwo. Teraz pozostały im tylko uroczystości. Lubują się w paradach i strojach wojskowych.
Z Polakami nie mam kontaktu. W większości są tutaj kombatanci polskich wojsk walczący z Niemcami w ramach wojsk alianckich. Zaglądnąłem raz do baru w polskim klubie katolickim. Prowadziła go mama jednej ze studentek uczelni, na której odbywałem studia podyplomowe. Podała mi adres. Napiłem się piwa, zamieniłem parę zdawkowych zdań z jakimś Polakiem miejscowym. Nikt nie interesował się krajem i nie zadawał pytań. Raczej unikają przybyszy z Polski, gdyż chyba boją się inwigilacji. Słyszałem, że w Edynburgu bardzo znani są z fachowości polscy krawcy. Do jednego z nich chodzi moja gospodyni i nie moze nachwalić się jego grzecznością i fachowością. W Glasgow Polacy prowadzą warsztaty samochodowe, pralnie i są szewcami.
Tutaj mają inne problemy niż my. Nawet nie wiedziałem, że istnieje tutaj spore bezrobocie ( w TV widziałem liczbę 700 tys. bezrobotnych). W katolickiej dzielnicy Belfastu bezrobocie wynosi 45%. Narzekają ludzie na stały wzrost cen. Mnożą się strajki. Daily Telegraph pisze, że nie było takiej sytuacji od 1926 roku. Akcja strajkowa uderza w neuralgiczne punkty. Strajki objęły pracowników transportu towarów spożywczych dowożonych do sklepów (tutaj większość ludzi kupuje w małych lokalnych sklepikach). Wystąpiły problemy nawet z zakupem chleba. Poza pocztowcami strajkują od dłuższego czasu górnicy, licząc przed zbliżającą się zimą na wywalczenie lepszych zarobków. W Londynie strajkują śmieciarze - miasto ma ulice zawalone śmieciami. Strajkowali też energetycy. Posługiwałem się wówczas zapałkami i świeczką, ale szpitale nie były przygotowane na takie sytuacje (operacje!) - gdyż nie dysponują własnymi prądnicami, oraz magazyny spożywcze (popsuta żywność w zamrazarkach). Ceny świeczek osiągnęły "niebotyczne" rozmiary (prawie 1 £). Studenci też nie chcą pozostać w tyle i żądają wynagrodzenia za studia (tak na prawdę staranne studiowanie jest ciężką pracą) a nie seketywnie przyznawanych stypendiów. Miliony robotników strajkowało przeciwko ustawie przeciwstrajkowej, a rząd stwierdził, że to sprawka wichrzycieli , a nie narodu.Skądś my to znamy - to samo powiedziano u nas jak były wydarzenia w Poznaniu (1956) oraz na wybrzeżu (grudzien 1970). Za "wichrzycieli" uważa się tutaj głównie komunistów. Zamiast angielskiego ładu jest generalny bałagan. W TV oglądam sceny z zamieszek strajkowych - dochodzi do rękoczynów przeciwko łamistrajkom. Nawet w studio TV doszło do pobicia przedstawicieli strajkujących elektrowni przez oglądających to tam widzów.Wśród strajkujących odbywają się głosowania, walczą w negocjacjach o kazdego pensa. Zarobki nie są szczególnie wysokie- średnio 25 £, co przy tutejszym standardzie życia jest nie dużo (jak się spłaca domek, samochód i ma kilkoro dzieci na utrzymaniu). Strajkujący otrzymuje zasiłek pod warunkiem, że żona nie pracuje. Zanosi się na bankructwo słynnej firmy Rollce-Royce (70 tys. zatrudnionych) produkującej silniki samolotowe i najdroższe samochody. Być może zostanie przez rząd znacjonalizowana część firmy, a reszta zatrudnionych pójdzie na zieloną trawkę. Trwa już od kilu tygodni strajk w zakładach samochodowych Forda i zanosi się na powszechny strajk nauczycieli...Niedługo krótsza może byc lista niestrajkujących. Rząd dązy prawdopodobnie do zamrożenia płac chcąc nie dopuścić do dewaluacji funta.
Jednym słowem taki wielki niepokój w całym kraju mimo względnego dobrobytu. Coś czego jeszcze nie znałem.
W środkach masowego przekazu strajki są jakby bagatelizowane. Wprowadza się tematy zastępcze, np. o zagrożeniu strefy Oceanu Indyjskiego [a ściślej - krajów tej strefy będącej we "władaniu" brytyjskim - czyli Indii, Cejlonu itp.] przez Rosjan i konieczności zwiększenia wydatków na zbrojenia. Więcej niż o strajku jest w radiu i prasie na temat zwycięstwa nad Australią w krikiecie! Co parę godzin dziennie przekazywana jest ta wiadomość. Premier Heath wygląda na zadowolonego - nie zabiera głosu w tych sprawach i zamiast negocjować ze strajkującymi spędza całe dnie na żeglowaniu i pokazuje to ciągle TV (chyba aby złamać psychicznie strajkujących). Widać chcą pokazać, że rząd jest twardy i nie ugnie się pod żądaniami "komunizujących" robotników.
Dwumiesięczny ciągły strajk pocztowców to coś co wydaje się nie do pomyslenia w cywilizowanym kraju. Juz w pierwszym dniu strajku w Londynie leżało nieobsłuzonych 6 milionów listów. Myślę, że był tam też list do mnie. Strach pomyśleć ile milionów przesyłek przyrośnie jeszcze. Skrzynki pocztowe zakryte są workami lub otwory wrzutowe zostały w nich zaklejone. Zaczynają działać prywatne poczty: za opłatą 7 szyl. za doręczenie listu (za wywiezienie listu na "kontynent" opłaty są wyższe). Do roznoszenia zatrudniana jest młodzież szkolna. Żeby nie było za dobrze to nieczynne są linie lotnicze BEA (British European Airlines) z powodu strajku pracowników technicznych. Organizowane są też strajki przeciwko ustawie przeciwstrajkowej, a nawet w związku z nią podłożono bombę w domu ministra pracy. Chcąc wysłać list do domu musiałem pojechac na lotnisko i poprosić Irlandczyka (notabene kibica rugby-pojechałem tam zaraz po meczu Irlandii ze Szkocją w Edynburgu) lecącego do Dublina o wysłanie mego listu. Innym razem usiłowałem wysłać list do Polski przez konsulat w Glasgow - udało mi się przekazać list jednemu mieszkańcowi Edynburga, który dojeżdża do pracy w Glasgow (70 km!). Najpierw rozmawiałem telefonicznie z konsulem; obiecał, że prześle pocztą dyplomatyczną albo sam zabierze (bo wybierał się za parę dni do kraju), ale "pani" z sekretariatu konsulatu odmówiła przyjęcia mojego listu od tego Pana. [tak wyglądała więc opieka konsulatu nad obywatelami swojego kraju przebywającymi na delegacji służbowej - notabene jak byłem w Glasgow osobiście to rozmawiałem z tą panią na temat ew.posrednictwa pocztowego.] Chciałem też dzwonić do Polski do mego miejsca pracy [w domu nie mamy telefonu], aby przekazali żonie ode mnie wiadomości. Niestety, strajkowała w Edynburgu centrala telefoniczna [nie ma tutaj automatycznego połaczenia międzynarodowego]. Zostałem więc całkowicie odcięty od rodziny. Akurat wszystkie te nieszczęścia musiały się wydarzyć teraz - podczas mojego pobytu!
Usługi pocztowe i bankowe są tutaj bardzo rozwinięte. Co krok malutki urząd pocztowy z 1-2 osobową obsługa. Nie wydają mi pokwitania wysłania paczki do domu (jakże więc mam reklamować np. zaginięcie przesyłki?), natomiast muszę przedstawić na pismie wykaz wszystkich rzeczy w paczce i ich wartość (zapewne ze względu na procedurę celną). Mam konto bankowe, na które wpływa moje stypendium. Dziwne, iż przy podejmowaniu gotówki w banku nikt nie żąda ode mnie żadnego dokumentu (chyba mają wzór podpisu). Trzeba przy wyjazdach zabierać ze soba więcej gotówki, bo w oddziale banku innym niż tam gdzie się zakładało rachunek wypłacają tylko do 10 £
a na dodatek chcą zabrać książeczkę bankową i każą się po nią zgłosić do banku w miejscu zamieszkania. Mnie w Perth udało się ją odzyskać po kilkunastu minutach, gdyż usilnie zaprotestowałem [widocznie zadzwonili do mojego banku i upewnili się jakoś, że to jestem ja -właściciel konta, a nie oszust. [Chyba więc systemy bankowe nie są były wówczas -1970 rok- sprzężone siecią telekomunikacyjną]. Obsługa klientów w bankach jest trudno dostępna. Otwarte są np. w dniach poniedziałek-środa tylko 4 godziny (8,30-11,30 i 13,30 - 15,30), zamykane w soboty i niedziele. To chyba niepracujace żony wybierają te pieniądze, bo mężowie pracują zwykle do 17ej, a w porze lunchu - wtedy jest przerwa w pracy - banki są zamknięte. Bardzo rzadko są w ścianach banków "dziury" do wydawania pieniądzy na karty bankomatowe [to był dopiero początek tego typu usług - zapewne dotyczył tylko klientów danego banku i były to karty papierowe z kodem kreskowym lub perforowane - plastikowe karty magnetyczne pojawiły się dopiero w połowie lat 70-tych].
Zdarzają się tutaj różne ciekawe rozwiązania komunikacyjne. Na przykład w Aberdeen, w centrum na skrzyzowaniach zapalają się na wszystkich przejściach takie same światła. Jak się zapalą zielone, to przechodnie przechodzą skrzyżowania w poprzek (od razu do przecznicy, która pragną iść po opuszczeniu ronda). Bardzo upraszcza to sprawę.
W Szkocji jest duzo uczelni. Każde miasto posiadające ponad 50 tys. mieszkańców ma uniwersytet i są one w dużych miastach (Glasgow, Edinburgh) spore (co najmniej 10 tys. studentów). Podobał mi się bardzo uniwersytet w Aberdeen, składający się ze wspaniałych gmachów. Młodzież często dostaje stypendia, a więc szansa studiowania jest duża. Niestety nie wszystkie uczelnie posiadają akademiki, a 10 £ tygodniowo za wynajęcie pokoju to niezłe obciążenie dla przeciętnej rodziny (np. przy 27 £ wynagrodzenia tygodniowego).
Kościołów różnych wyznań jest wiele (anglikański, szkocki, free-church itp.) i ludzie chodzą na swoje nabożeństwa.
W niektórych kościołach przy wejściu stoją jakieś osoby (zapewne duchowne), które witają przybyłych i zamieniają z nimi parę zdań. Do takich przybytków nie ośmielałem się wchodzić. W niektórych kościołach stosowana jest ta procedura po zakończeniu nabożeństwa.
Budynki kościelne wykorzystywane są do organizowania odczytów, bazarów (szczególnie przed świętami) i zabaw (z piciem alkoholu i tańcami). Sam skorzystałem z tego i na jednym z bazarów kupiłem parę tomów poezji angielskiej, z których największy ( antologia - ponad 1000 stron ) podarowałem gospodyni. Kościoły tutaj uczestniczą więc bardziej w życiu publicznym czy społecznym niż u nas.
Byłem też na uroczystym nabożeństwie w kościele anglikańskim. Przy wejściu każdy może wziąć śpiewnik, psałterz i modlitewniki. Z reguły są też stoiska z widokówkami. Na ścianach wiszą spisy pozycji śpiewnika, które będą śpiewane. Cały kosciół zapełniony krzesłami z miękkimi siedzeniami, przed którymi leżą miękkie klęczniki. Nie ma ministrantów w naszym rozumieniu. W prezbiterium umiejscowiony jest chór dziecięco-meski. Śpiewane teksty są wyłącznie po angielsku (nie ma łacińskich) o treści zbliżonej bardzo do kościoła rzymsko-katolickiego (jerst ojcze nasz, wierzę w Boga, Baranku Boży...). Do komunii przystępują wszyscy (nie ma spowiedzi, widocznie wystarczy wyrazic skruchę) przyjmując płatek i wino. Zapewne wzbudziłem sensację nie uczestnicząc w komunii. Rodzice podchodzą do komunii razem z małymi dziećmi, które ksiądz (pastor) tylko błogosławi. Właściwie nie ma mszy w naszym sensie. Są śpiewy, czytana jest ewangelia, wygłaszane jest kazanie, ale dopiero przed komunią jeden z księży wdziewa coś w rodzaju ornatu. Pieniądze wrzucane są do woreczka, który wędruje pomiędzy wiernymi. Każdy wrzucał przynajmniej 1 szylinga.
Na święta wielkanocne poszedłem na nabożeństwo do kościoła rzymsko-katolickiego. Nie było urządzonego grobu. Usługiwało tylko dwóch ministrantów. Ściany białe bez malowideł. Wygodne ławki z miękkimi klęcznikami [ u nas to rzadkosc a tutaj taki standard w kosciołach niezależnie od wyznania]. Ludzi stosunkowo mało. Koło mnie jakieś dziecko hałasowało bez przerwy puszczając na ławce samochodzik a matka i inni nie zwracali na to uwagi ...
Różnorodność wyznań religijnych wpływa tutaj na tworzenie się odrębnych grup społecznych. Nie tylko chodzi o to, że czasem zamieszkują one odrębne dzielnice miasta, ale również wyraża się to w sporcie: istnieją kluby protestanckie i katolickie, np. w Glasgow - Rangers (kat.) i Celtic (prot.), w Edynburgu - Hearts i Hibernians, w Liverpool: Everton i Liverpool. Czesto dochodzi do starć pomiędzy kibicami. Do historii przeszedł wypadek na Aibrox, w Glasgow kiedy na meczu pomiędzy Celtic i Rangers zginęło ponad 60 osób.
Komunistyczny ruch tutaj istnieje gdzieś w lekkim ukryciu. Partia komunistyczna jest słaba. Nie ma żadnego posła w parlamencie. Wydaje organ prasowy, ale sprzedawany jest tylko w dużych kioskach z gazetami. Podobno działają grupy anarchistów zwane brygadami gniewnych (angry brigades) wzorujące się na słynnym terroryście rosyjskim Bakuninie. W ich planach jest podkładanie bomb pod gmachami w Londynie i w domach ministrów. Uważają, że tylko terror jest środkiem do utworzenia nowego ładu. Istnieją też grupy marksistów leninistów, studiujące Marksa i Lenina i wyznające pogląd, że nadszedł czas na rewolucję w sytuacji kiedy W.Brytania nie jest w stanie dynamicznie rozwijac gospodarki [stosują tutaj osławione pseudoprawo ekonomiczne wymyślone przez "marksistów", że w kapitalizmie stosunki produkcyjne nie dopuszczają do rozwoju sił wytwórczych.] Skłonności do protestowania są tutaj wręcz ogromne. Szczególnie na tle tzw. wolności osobistej. Na przykład protestowano przeciwko spisowi publicznemu (organizowano demonstracje, palono publicznie arkusze spisowe) jako formie zbierania informacji o obywatelach [ skąd notabene maja władze mieć te informacje skoro obywatele nie posiadają dokumentów identyfikacyjnych - poza tymi którzy maja prawa jazdy oraz cudzoziemcami np. takimi jak ja [z tzw. krajów demokracji ludowej KLD - czyli zza żelaznej kurtyny], którzy otrzymują specjalny dowód i co jakiś czas muszą meldować się na policji]. Podobnie protestowano w przypadku żądania wypełniania dokumentów przez obywateli przy zakładaniu kont bankowych.
Jestem informatykiem, wypada więc skomentowac zjawiska związane z komputerami. Usługi komputerowe widać dosłownie na ulicach. Duzo biur firm komputerowych ICL, Honeywell, NCR [które kiedyś bardzo znaczyły na rynku], napotkać można na chodnikach skrawki tabulogramów [wydruków], taśm i kart dziurkowanych, w prasie pełno ogłoszen o naborze analityków i programistów. W usługach bankowych w obsłudze nocnej stosowane są czeki perforowane i wchodzą już w użycie czeki z nadrukami magnetycznymi. Za gaz i elektryczność płaci się rachunkami z pismem do odczytu optycznego [ludzie się skarżą, że muszą je wysyłać w specjalnych kopertach, aby się nie gniotły]. W sklepach odzieżowych do artykułów podwieszane są wywieszki perforowane, automatycznie odczytywane przy sprzedaży.Zastosowania komputerów są otoczone nimbem. Byłem w Edynburgu na odczycie prof.Michalsona z Uniw.Edynburskiego w Computer and Society City Chambers. Na odczycie tym był obecny lord Edynburga oraz przedstawiciele senatu. Była wielka pompa - mowy powitalne, wielokrotne wstawanie z miejsc itp.
Psychicznie żyje mi się ciężko bez rodziny, nie mogę wytrzymać jak listy nie przychodzą (np. z powodu strajku pocztowców), niepokoję się o wszystko co może się wydarzyć z domu (choroby dzieci, wypadki możliwe i niemożliwe...). Na ścianie zawiesiłem rysunki (jest ich aż 9) mojej 5-letniej córeczki Edytki. Są piękne i pomagają mi przetrwać okres rozłąki. Szczególnie ten przedstawiający nasz pokój w Krakowie z telewizorem i bardzo kolorowymi kwiatami. Jak spoglądnę na niego to "przenoszę" się nieświadomie od razu do bliskich mi osób. Podoba mi się też bardzo parowiec malowany farbami (a nie kredkami). Nie mogę doczekać się zabawy z dziećmi na dywanie.Przepadam za kupowaniem prezentów dla ukochanych osób.Mam już prezenty dla dziewczynek. Mianowicie Edyta dostanie dużą na 35 cm wysoką lalkę, z zamykanymi oczyma, z jasnym włosem. Jest miekka, pijąca i siusiająca oraz siedząca na wysokim plastikowym krześle ze stolikiem. Będzie mogła ją karmić jak prawdziwe dziecko. Dla Nikunii (jest tak mała, że mogła mnie już troszkę zapomnieć) mam komplet plastikowych miseczek do układania wieży. Są w różnych kolorach i różnej wielkości (od 3 do 20 cm). Nadają się chyba też do zabawy na basenie i w piaskownicy. Moja żona dostanie piekny kostium z acrylenu oraz komplet (sukienko-sweter i spodnie) wyjściowy na chłodniejsze dni. Ponadto materiał na garsonkę. A co dostanę?...Jak wrócę będę miał wreszcie swoje dziewczyny do pieszczenia i kochania.
W jednym z listów pod koniec mego pobytu w Szkocji napisałem w liście do żony:
"I love only you and I wait for you to last days of April [wracałem wtedy do domu] and all my life. You can be quiet I'll walk out on you never never"
|