ROCZNIK 1996
Barbara Pratzer
Twoja miłość przenika mi ciało - wyznał egipski poeta w Pieśniach
rozweselających ciało spisanych na papirusie przed 3 tysiącami lat. Czyż
nie czujemy tak samo, kiedy i nas dosięga strzała Amora? Choć nie chce się
spać ani jeść, choć serce ściska niepokój, to przecież zakochanych roznosi
energia i przepełnia radość. Razem mogliby nawet góry przenosić. Obiekt uczuć
zawsze i niezmiennie wydaje się uosobieniem wszelkich cnót, jakże często wbrew
oczywistym faktom. Nic dziwnego, że stan zakochania (syndrom amorosum)
ujęli w ścisłą definicję... psychiatrzy. Profesor Tadeusz Bilikiewicz w
Psychiatrii klinicznej pisze wprost, że w tym stanie zawęża się pole
świadomości, pojawia chwiejność emocjonalna i do tego upośledzenie władzy
umysłowej, które m.in. zakłóca normalny proces przewidywania. Rzut oka do
podręczników psychiatrii pozwala nam stwierdzić, że opis ten pasuje jak ulał
do... niektórych chorób psychicznych. Zdaniem prof. Bilikiewicza stan
zakochania to po prostu rodzaj fizjologicznej ostrej psychozy.
Nie dlatego jednak dr Michael Liebowitz, psychiatra z New York State
Institute of Psychiatry zajął się miłością z punktu widzenia neurochemii.
Nieraz w swojej karierze zawodowej, podobnie jak wielu jego kolegów po fachu,
zetknął się z osobami głęboko nieszczęśliwymi, które na skraj przepaści
przywiodła utrata miłości. Gdyby odsłonić biochemiczne podstawy tego uczucia
można by pomóc, kiedy pojawi się cierpienie z powodu odejścia ukochanej osoby.
Pomysł nowy nie jest. Afrodyzjaki i rozmaite eliksiry miłosne znane są od
tysiącleci. W krajach Wschodu do wzniecenia lub podtrzymania uczucia używano
opium, haszyszu i innych narkotyków, w naszym kręgu kulturowym były to
mieszaniny rozmaitych ziół, w których lubczyk, serdecznik, dzięgielnica, czy
szalej zawsze odgrywały rolę główną. Wtedy nikt sobie nie zdawał sprawy, że
środki pobudzające nie wywołują uczuć, lecz tylko je wzmacniają, osłabiają
bądź zakłócają. I to zarówno uczucia pozytywne jak i negatywne.
Dzięki fenyloetyloaminie życie wydaje się zakochanym piękne i łatwe
Punktem wyjścia do tych rozważań było pytanie: co się dzieje w mózgu
człowieka, gdy jest szczęśliwie, z wzajemnością zakochany oraz wtedy, gdy
cierpi, ponieważ partner zawiódł nadzieje, lub po prostu porzucił. Przyjemne
odczucia są związane z aktywacją tzw. ośrodka przyjemności (nazywanego także
układem nagrody) znajdującego się w mózgu. Został on odkryty przypadkiem w
latach pięćdziesiątych u szczurów, kiedy okazało się, że naciskanie dźwigienki
drażniącej pewien określony obszar mózgu daje więcej przyjemności niż ulubione
smakołyki czy kopulacja z wybranym partnerem. Później ośrodek przyjemności
zidentyfikowano także u ludzi - związany jest on z korowymi strukturami układu
limbicznego oraz przednią i tylną częścią podwzgórza. Dalsze badania ujawniły
ścisły związek wielu poważnych problemów, zarówno zdrowotnych, jak i
zwyczajnie, życiowych z działaniem ośrodka przyjemności. Należy do nich
depresja, narkomania, alkoholizm, także miłość. A zgodnie z koncepcją dr.
Liebowitza, miłość i uzależnienie są tak blisko ze sobą spokrewnione, że
niemal tożsame. Wedle tej koncepcji kluczową rolę w stanie zakochania
odgrywają katecholaminy, przede wszystkim noradrenalina, będące pochodnymi
fenyloetyloaminy (PEA). W zasadzie nie są one niezbędne człowiekowi do życia,
choć pomagają zaadaptować się do ostrego i przewlekłego stresu. Reakcja
przystosowawcza składa się z wielu procesów przebiegających w mózgu, sercu,
płucach, wątrobie. Jeśli katecholaminy są potrzebne w mózgu, muszą być
zsyntetyzowane właśnie tam, na miejscu, ponieważ nie przechodzą przez barierę
krew-mózg. Działanie katecholamin kończy się ich powtórnym wychwytem do
zakończeń nerwowych, gdzie są rozkładane przez enzymy. Te informacje dobrze
zna biochemik czy fizjolog. Liebowitz zaś twierdzi, że pozytywne emocje, na
przykład miłość, powodują wydzielanie się PEA. Działa ona w dwojaki sposób -
blokuje presynaptyczne wychwytywanie noradrenaliny oraz sprawia, że w mózgu
powstaje więcej tej substancji niż normalnie. W efekcie, gdy nadchodzi miłość,
ośrodek przyjemności jest znacznie silniej pobudzony. Podobnie jak pod wpływem
niektórych narkotyków.
Krótko mówiąc, miłość dostarcza organizmowi takich samych bodźców jak...
amfetamina. Przypuszczenie to potwierdziły badania przeprowadzone na
ochotnikach, którym podano amfetaminę, a także zadbano o ich dobre
samopoczucie. Dodatkowo przemawia za tą koncepcją "obraz kliniczny" choroby
zwanej miłością - wzmożona aktywność, żeby nie powiedzieć nadaktywność, bez
wytchnienia, bez snu, bez jedzenia, ale i bez uczucia zmęczenia. Jeśli komuś
nie podoba się porównanie rauszu miłosnego z narkotycznym, mam inne - wzmożone
wydzielanie katecholamin obserwuje się także w stanach... maniakalnych.
Powróćmy jednak do poprzedniej analogii. Kto choć raz był zakochany, wie
doskonale, że stan ten nie trwa wiecznie. I dobrze, bo musiałby doprowadzić do
zniszczenia człowieka. W końcu bilans energetyczny ma swoje prawa. Powszechnie
uważa się, że pierwszy kryzys nadchodzi nie później niż po trzech latach, a
pośredniego dowodu na to dostarczają statystyki rozwodowe. Psychologia mówi
wtedy o kryzysie tożsamości, zawiedzionych nadziejach, znudzeniu. Okazuje się
jednak, że można o tym mówić także w języku biochemii. Do fenyloetyloaminy,
jak do narkotyku, organizm się przyzwyczaja. Potrzebuje zatem coraz większych
dawek, których nie otrzymuje, bowiem organizm nie może wytworzyć więcej PEA. W
efekcie przyjemne doznania, jeszcze niedawno wywoływane przez spojrzenie,
głos, dotyk, a nawet samo wyobrażenie ukochanej osoby, wyraźnie słabną. Jak
szybko przebiega proces przyzwyczajania się organizmu, przynajmniej częściowo
zależy od indywidualnych cech biologicznych każdego z nas. Wystarczy, żeby w
genach znalazła się instrukcja mniej intensywnego wydzielania monoaminooksylaz
(MAO), enzymów rozkładających noradrenalinę i już człowiek bardziej stworzony
jest do szaleństw niż spokojnego, skromnego życia. Dla psychiatrów nie jest
tajemnicą, że takie osoby są zadziorne, skłonne do brawury, nadmiernego
ryzyka, hazardu i... częstej zmiany partnerów. Zatem mówiąc pół żartem, pół
serio, wybór towarzysza życia powinien uwzględniać również wyniki paru analiz
chemicznych.
Kiedy stan zakochania przekształca się w dojrzałą miłość, endorfiny
zapewniają poczucie spokoju i bezpieczeństwa
Jeśli stan zakochania musi się skończyć, to dlaczego tak wiele par trwa w
związku przez dziesięciolecia, a niektórzy są nawet całkiem z tego zadowoleni?
Także i na to pytanie odpowiedzi dostarcza neurochemia. Przede wszystkim
zakochanie może się przekształcić w głęboką, spokojną miłość potocznie
nazywaną niezbyt romantycznie przywiązaniem, a przez psychiatrów podostrym lub
przewlekłym odpowiednikiem zespołu zakochania. Psychologiczny opis tego
zjawiska kładzie przede wszystkim nacisk na poczucie bezpieczeństwa, radość
bycia razem zwielokrotnioną krótką rozłąką i załamanie, gdy rozstanie jest na
zawsze. Czyż nie tak wygląda stan uzależnienia od narkotyków z grupy
opiatowców?
Porównanie jest jak najbardziej zasadne, bowiem mózg człowieka wytwarza
endorfiny, do złudzenia przypominające morfinę. Odkryte w latach
siedemdziesiątych rozbudziły ogromne nadzieje na opracowanie nowych,
skutecznych leków przeciwbólowych, nie wywołujących uzależnienia, jak morfina
czy papaweryna. Niestety, spełzły one na niczym. Wbrew oczekiwaniom okazało
się, że także od substancji endogennych można się uzależnić ze wszystkimi
negatywnymi tego skutkami.
Właśnie dlatego faza miłości nazywana przywiązaniem, charakteryzująca się
znacznym wydzielaniem endorfin, także nie trwa wiecznie. Nadchodzi taki
moment, kiedy do utrzymania poczucia zadowolenia i spokoju, potrzeba więcej
narkotyku niż organizm potrafi wytworzyć. Bycie razem zaczyna męczyć. W mózgu
pojawia się dwupeptyd nazywany substancją P o własnościach przeciwnych do
endorfin. Przypuszcza się, że właśnie ta substancja obniża próg odczuwania
cierpienia. Wrażliwość na endorfiny, oczywiście, zależy od indywidualnych cech
organizmu. Zdarza się więc, że substancje te zapewniają spokojne, radosne
życie u boku tego samego partnera aż do śmierci.
Choć coraz więcej faktów doświadczalnych zdaje się potwierdzać koncepcję
dr. Michaela Liebowitza, to przecież uczucie miłości, jakże często nadające
sens ludzkiemu istnieniu, nie przestało być nieprzeniknioną tajemnicą. Czym
jest, jak się rodzi, jak umiera - na te pytania nadal nikt nie potrafi
odpowiedzieć. Z pewnością nie dlatego pojawia się, że mózg wytworzył jakieś
substancje chemiczne. Odwrotnie - najpierw rodzi się uczucie i dopiero pod
jego wpływem mózg zmienia swą aktywność biochemiczną.
Często mówi się potocznie o wychowaniu ku miłości. W języku fizjologii
należałoby wtedy powiedzieć o zapełnianiu składnicy pamięci emocjonalnej
pozytywnymi przeżyciami. Znajduje się ona między korą a hipokampem, w płacie
przybrzeżnym na poziomie piątego zakrętu skroniowego i budowana jest od chwili
narodzin. Niemowlę najedzone i bezpieczne zapisuje tam pozytywne emocje,
natomiast zaniedbane - emocje negatywne. I tak jest potem przez całe życie,
choć bodźce wywołujące stany emocjonalne zmieniają się z wiekiem. U człowieka
dorosłego bywają nie tylko rzeczywiste, ale i symboliczne. Im więcej miłych,
dobrych emocji znajdzie się w składnicy, tym większe szanse, że nowe bodźce
skojarzone zostaną z dawnym przyjemnym doznaniem, pozostawiając w pamięci
kolejny pozytywny ślad. Tak właśnie, poprzez asocjacje z dodatnimi emocjami z
przeszłości, w którymś momencie życia może narodzić się miłość. Nikt jednak
nie wie dokładnie, dlaczego ten a nie inny ją wywoła. Chyba, że uwierzymy w
strzałę Amora... BARBARA PRATZER |