ŻYCIE NIE JEST SNEM

Esy - Floresy z mojego życia
( "rysowane"   fragmentarycznie od 1956r. )

z [komentarzami po 2005 roku]
Zygmunt Ryznar

"Nie bój się wrogów - w najgorszym razie zabiją cię,
Nie bój się przyjaciół - w najgorszym razie mogą cię jedynie zdradzić.
Obawiaj się obojętnych - nie zabijają oni i nie zdradzają,
ale tylko za ich milczącą zgodą rządzi światem mord i zdrada."

(Bruno Jasieński)

"Biegnę aby pojąć
aby życie objąć oburącz
oto dojrzały moje dłonie
w świetle opadających lat"
(Tadeusz Rózewicz)

Bronisław Chromy - fragment pomnika Chopina w Parku Decjusza (Kraków) - foto R.Z.
W parku tym odbywamy często spacery rodzinne.

Chromy Bronislaw-pomnik Chopina w Parku Decjusza Krakow

Spis treści

- rozmyślania noworoczne - powrotna fala (do Matki)
- dzieciństwo - studia w Warszawie
- studia w Moskwie
   seans hipnotyczny
- pobyt w Wielkiej Brytanii
   turystyka w Szkocji
- mądre cytaty - przemijanie (w oprac.)
- wywiad ze mną - zakończenie (w oprac.)

Podsumowanie zamiast wstępu

Tak wygladałem w czasie studiów
   Każdy żyje i myśli na swój sposób
(przynajmniej we własnym mniemaniu).
Losy jednostki mają jednak szerszy wymiar, gdyż są świadectwem czasu. Czasu, w którym występują zwykle kryzysy wartościowania postaw i jedynym drogowskazem wydaje się być to, co pozostało w najgłębszych zakątkach świadomości i pozwala na dokonywanie wyboru w imieniu własnym.

To, co przedstawiam, jest zbiorem luźnych uwag i refleksji, do wypowiedzenia których prowokuje chęć pozostawienia po sobie śladu. Jest dziennikiem ż pytaniami, na które często (lub prawie zawsze albo prawie nigdy - w języku polskim na jedno wychodzi) nie ma odpowiedzi.

Na początek  -   rozmyślania w Nowym Roku 1965

"Człowiek jest jak owa rzeka dzieciństwa. Jak tam wciaż nowe wody płyną w tym samym łożysku, tak samo w nim nieustannie nowe - rzec można - duchy przepływają...Rzeka jest wciąż tą samą rzeką, lecz któż odnajdzie wody upłynione? Gdzie je odszukać? I jakie odnaleźć dokładne sformułowanie samego siebie?" (S.Żeromski)

Rzadki dzień zadumy nad dokonaniami. Próba wartościowania nawarstwionych zdarzeń. Spojrzenie przelotne poprzez ramię do tyłu na zachodzące mgłą dążenia. Może ocena zamiarów na siły ... Taki krótki przystanek tramwaju życia, uwalniający od stukotu codzienności. Chwila zadumy i powrotu do DNIA PIERWSZEGO.
......
Wyszedłem z łona matki, by karmić jej nadzieje, nadać życiu cel i przynosić radość. A jednak nie zdążyłem... Odeszła cicho, niespodziewanie, gdy salwy armatnie zwiastowały wyzwolenie. Miała trzydziesci lat. Tylko. Tylko tyle, aby poczuć smak życia.

Czerwiec 1944 r.
Dosyc wcześnie rano. Puste miasteczko - nie ma jeszcze przechodniów na chodnikach chociaż to głowna ulica spacerowa - "korso". Pochmurno, prawie cicho momentami. Jedynie bezładny, z lekka rytmiczny stukot maszerujących kolumn wojska, od czasu do czasu zagłuszany przez gruchotliwe wojskowe samochody ciężarowe.
Środkiem szerokiej jezdni toczy się furmanka zaprzężona w jednego konia. Na niej trumna, a raczej skrzynia ze świeżych desek, na której umocowano bukiety kwiatów. W skrzyni mój cały świat - matka. Koła na metalowych obręczach z trudem pokonują opór kocich łbów. W pochodzie żałobnym ojciec, ze mną sześcioletnim brzdącem i o rok starszą siostrzyczką, oraz grupka najbliższych sąsiadów.
To jeden z pierwszych dni po wyzwoleniu. Śmierć matki [zawał serca] ceną tych czasów zapłaconą za lata niepokoju. Za noce spędzone w piwnicach i schronach podczas nalotów, za drzwi ryglowane i zasuwane story, za godziny policyjne i czekanie na niebezpiecznie spóźnionego ojca, za widoczne wszędzie sceny fizycznej przemocy zagrażające każdej polskiej rodzinie.
Radość wyzwolenia i rozpacz bezmierna. Dla mnie potem smutek, za nim żal.

Post scriptum.
Kiedy w kwietniu 2016 roku odwiedziłem stary cmentarz (na którym pochowano moją Mamę) nie zdołałem odnaleźć jej grobu. Nie pamiętałem dokładnego miejsca pochówku (numeru kwatery) a ponadto mogiły nie było w ewidencji cmentarnej mimo opłacenia składki 20-letniej w 2004 roku! Wydawało się, że zniknęła całkowicie ale na szczęście zachowałem w archiwum domowym dowód zapłaty i po mailowej korespondencji grób odnaleziono. W lipcu ponownie przyjechałem z Krakowa i po otrzymaniu dokładnych namiarów z cmentarnego systemu komputerowego - nie bez trudu (ze względu na zmienione otoczenie - nowe groby, wycięte drzewa, zasłonięta tabliczka przez małe drzewko)udało mi się spotkać z Mamą.

Powracająca fala

Smutek i żal zrodzone w dniach odejścia matki odtąd towarzyszyć będą memu życiu, tak jakby mogły mi JĄ zastąpić. Sprawy gwałtowne trwają krótko, lecz ich odgłosy powracają jak fale z bezkresnej dali. Uderzenia fal są tym mocniejsze in blizej jesteśmy DNIA OSTATNIEGO...


MATKO,
Chciałbym napisać do Ciebie
list
Wezwać z zaświata
Abyś mogła usłyszec szczebiot Twoich wnucząt
tęskniących do Ciebie.

Jeśli wyznam Ci wdzięczność
zabrzmi jak szmer liści
oczyszczanych przez deszcz jesienny

Jeśli wyrażę
zrozumienie Twojego losu
będzie to tchnienie
czyste przejrzyste i bez wyrazu

D l a t e g o wyrażam Ciebie
przez własne istnienie.


Dzieciństwo

..................
Dojrzewam jak owoc bezmyślnie ocieniony
tutaj dojrzały a tam zielony
i ... porzucony.
..................

Jestem typowym dzieckiem tamtego trudnego okresu lat powojennych. Do powszechniaka chodziliśmy często "na bosaka", a ponieważ podłogi w szkole były impregnowane czymś "smołowatym", mieliśmy wieczorem w domu problem z domyciem nóg. Trampki były wówczas rewelacją na skalę zachwytu, dostępną tylko dla wybranych. Zabawy i sport były dla nas esencją życia. Nieomalże na jezdni rozgrywaliśmy zacięte mecze w szmaciaka (omal nie napisałem - w piłkę nozną - taką prawdziwą piłkę futbolową widzieliśmy tylko w wyobraźni) - oczywiście bez butów, w których głównie chodziło się do kościoła. A propos kościoła, to za nim była łączka, na której toczyliśmy boje pięściarskie (na gołe pięści) o mistrzostwo szkolnej klasy. Można więc powiedzieć, że byliśmy poobijani od stóp do głów. W grze w piłkę cierpiały najbardziej duże palce nóg i kolana (świadectwem czego są liczne ślady do dzisiaj). Wszędzie gdzie się dało graliśmy w tzw. kiczki (taki nasz baseball - kijem podbijaliśmy ułożoną w dołku "kiczkę" czyli uprzednio odcięty kawałek tego kija, którą to kiczkę należało w locie złapać i wtedy chyba liczyły się punkty i następowała zmiana uderzającego). Nie można było stać za blisko uderzającego bo uderzenie łapiacego kiczką w locie wznoszącym było niebezpieczne i należało je łapac gdy opadała.W licznych gruzach staczaliśmy historyczne boje z "Niemcami" z pobliskiej ulicy, do późnej nocy bawiliśmy się głodni w tzw. żandarma i zbója. To były czasy ! To było prawdziwe swobodne dzieciństwo. Chciałoby się rzec: "Nie to co dzisiaj".

Nie mieliśmy opieki rodzicielskiej i chyba jej w tym wieku nie potrzebowaliśmy. Pochodziliśmy z prostych rodzin. Nie byliśmy zepsuci - nie w głowie były nam występki. Cały czas wolny mieliśmy wypełniony przez siebie samych. Trzeba dodać - przez siebie chłopców, bo nikt się z "dziewczynami" nie bawił na ulicy, nawet jak miał siostry. Rodzice kontakt z nami nawiązywali, wołając z okien, balkonów lub ganków, że pora na obiad, kolację czy na spanie. Lekcje szkolne jakby same się odrabiały. W niepogodę pożerało się [nie dosłownie oczywiście] książki, łatwo dostępne w szkolnych i publicznych bibliotekach. Mogę się pochwalić, że zasłynąłem w moim powiatowym mieście z tego, że dzierżyłem prymat w ilości przeczytanych książek w miejskiej bibliotece (zapewne kilkaset pozycji rocznie). W święta i niedziele służyło się do mszy, ale nie tylko. Przy kościele parafialnym była ponad 100 osobowa rzesza ministrantów. Na boisku przykościelnym uprawialiśmy sporty (siatkówke, ping-pong- dwa ognie), śpiewaliśmy, uczyliśmy się jezyków obcych. Pomagaliśmy w nauce słabszym. Większość nas było prymusami w szkole. Ksiądz Prefekt Bronisław Fila (późniejszy proboszcz) był nam drugim ojcem.

Życie uliczne było dla nas źródłem wielu radości. Wspólczuję tym, którzy jako dzieci nie mogli puszczać papierowych okrętów w rynsztokach w czasie ulewnego deszczu. Uliczki mieliśmy raczej pochyłe i nieźle trzeba się było nabiegać wzdłuż krawęzników, aby ratować stateczki, gdy się przypadkiem przechyliły i nabrały wody. Akcja ratunkowa była szczególnie potrzebna, gdy na pokładzie znajdowały się jakieś nasze osobiste drobiazgi.
Post Scriptum.
Kiedy w lipcu 2016 roku odwiedzałem "swoje" stare miejsca wszystko było inne (np.w miejscu naszej łączki, na której graliśmy w piłkę i kiczki, teraz parking) albo nie było wcale (np. domu w którym mieszkaliśmy, albo kolegów którzy prawie wszyscy odeszli). Jarosław wyładniał (odnowione zabytkowe kamienice, szkoły, świetne muzeum Orsettich, klasztor benedyktynek - AnnaKasarna...) ale opustoszał - szczególnie w miesiącach wakacyjnych kiedy nie było już na ulicach młodziezy uczącej się w rozlicznych szkołach. Z powodu braku pracy liczba mieszkańców zmniejszyła się znacznie - podobno z 40 tys. do 25 tys.


Samotny ale wierny (sobie)

To dziecinstwo narzuca nam -nawet po wielu latach- perspektywę widzenia. Nie możemy znieść widoku przedwcześnie dojrzałych bawidamków, podrywaczy oraz zalotnych panienek. Wypatrujemy postrzępionych krótkich spodenek, potarganych czupryn, poobijanych paluchów... Wychwytujemy rumience, zawstydzenia i szczere głośne śmiechy. Przypominają nam nas. Ci "nowi" są inną epoką, do której nie mamy dostepu, z którą nic nas nie łączy prócz trwania. Są dla nas zwiastunem takich nieznanych nam rzeczy w ich wieku jak nuda i samotność, symbolem łagodnego zakłamania. Samotność zaglądała nam w oczy potem, gdy każdy poszedł - jako młodzieniec - swoją drogą by wywalczyć sobie miejsce w życiu dorosłych mierząc siły na zamiary.

Po odejściu najbliższych (mamy, ojca, siostry) wkradła się niepewność o własny los. Czas pozamazywał ich we mgliste wspomnienia. Pozostał nieokreślony żal i tęsknota. Bojaźn, że te napisane strony będą łabędzim śpiewem. Obsesja strachu, niepokoju. Oczekiwanie, a nawet żądanie, szczęścia, a równocześnie brak umiejętności cieszenia się nim. Nigdy więcej wojny.

Wydawało się, że każdy może zostać geniuszem, sławnym wynalazcą, znakomitym pisarzem. Że trzeba tylko chciec...Chciałem i dlatego z kopyta ruszyłem do ataku. Sama kopia, nawet najpewniej trzymana, nie wystarczy do zwycięstwa. Walczy się przeważnie nie z pojedynczym wrogiem. Trzeba mieć za soba wojsko.

"Pisarz potrzebuje trzech rzeczy: doświadczenia, obserwacji i wyobraźni. Dwa, nawet jeden z tych czynników mogą czasem wystarczyć. U mnie powieść zaczyna się od luźnej idei, wspomnienia, obrazu powstałego w myśli" (Faulkner)

Nie pomaga w tym nietolerancyjna postawa. Nie uznaję lekkomyślności, dyskwalifikuję ludzi nie dotrzymujących słowa, wytykam błędy... Nie mam czasu i pieniędzy na rozrywki. Nie tylko kosztują, ale też zbliżają ludzi. Chwile samotnosci są niezbędne człowiekowi. "A gdy na gwarnej io pełnej ruchu drodze, na jakiej stoisz, przyjdzie się posunąć krok dalej lub postępek jaki wykonać, szukaj wtedy chwili samotności, otrząśnij się z wpływu wrażeń i skupiwszy wszystką myśl swoją, pytaj jej usilnie, ku jakiemu celowi doprowadzi krok, który uczynić zamierzasz i jaką wartość moralną posiada postepek, którego jesteś bliską." (Eliza Orzeszkowa "Pamiętnik do Wacławy").

Swoje szanse widzę w nauce Zasklepiony w uczeniu się nie zwracam uwagi na otoczenie. Robi się ze mnie mruk. Oto moje ideały:

  • szlachetny charakter
  • wiara katolicka
  • cnota i czystość duchowa
  • ukończenie studiow
  • silna wola, nieustępliwość w pokonywaniu przeszkód życiowych.
Jak się jest trochę samotnikiem, to równowagę łapie się chyba głównie poprzez marzenia. Marzę. Za dużo. O kochaniu [jako czymś nieokreślonym, bez tzw."konkretów"], o pięknych "aniołach", których może spotkam. Ale tak naprawdę nic nie robię aby kochać i być kochanym. Wystarczy mi chyba tylko spojrzenie w piękne oczy od czasu do czasu. Na razie żyję wyłącznie po to by uczyć się. Kobiety są dla mnie czarownym światem, do którego nie mam wstępu, bo oddałem klucze komuś na przechowanie. Potęsknić i zapomnieć. Nieładny [te pryszcze!] i małomowny prymus, w niemodnej koszuli i wytartym ubraniu mógł być przydatny chyba tylko w czasie pisania klasówek [ chodziłem do średniej szkoły koedukacyjnej].

Z żalem odbierałem świadectwo dojrzałości. Kontakt ze szkolnym otoczeniem został tak nagle przerwany, a tak przyjemnie zaczął się rozwijać w ostatniej klasie. Pozostałem bez kolegów szkolnych, którzy wyjechali w strony rodzinne. To niestety nie byli ci koledzy z lat szkoły podstawowej, z którymi bawiłem się na ulicy.

Studia stoją pod znakiem zapytania, ponieważ mnie [ sierocie pełnemu - bez środkow utrzymania] nie przyznano miejsca w domu akademickim!. Widoki na dobrze płatną posadę prawie żadne. Wszelkie dane ku temu, aby zgubić się w jakiejś "pipidówce". W szkole uczyłem się wszystkiego jednakowo [na piątki]. To bez sensu z punktu widzenia poszukiwania pracy. Muszę studiować. Muszę. Bez studiów jestem kimś godnym pożałowania (biednym, sierotą). Moge zaimponować jedynie świetnymi wynikami w nauce. Dzięki temu chwytam równowagę i znajduję swoje należne miejsce w społeczności lokalnej.


Na studiach w Warszawie (wrzesień 1956- czerwiec 1957)

"Oto bowiem człowiek i ostateczna definicja człowieka: mięśnie spragnione pracy, umysł pragnący tworzyć ponad zwykłe codzienne potrzeby" ("Grona gniewu" J.Steinbeck)

Poznaję Warszawę. Ruch, szum, neony, ładne witryny sklepowe, ładne zgrabne dziewczyny... Stare miasto i ruiny. To rzuca się w oczy przybyszowi z prowincji. Jestem na studiach. Mam już miejsce w domu akademickim. Muszę ułożyc sobie budżet miesięczny. Zasiłek studencki: 260 zł (z tego połowa na akademik). Pomocy znikąd.

Niedziela. Zimno, pada deszczyk. Na razie mało wykładów. Brak podręczników i skryptów. W pokoju pietrowe łóżka. Mieszka nas pięciu. Z mego wydziału ja sam. Dziwny jest ten los. Oddziela mnie od tych, z którymi powinienem współpracowac.

W kraju odwilż polityczna. Rosną nadzieje na zmiany. Z więzienia wychodzą przywódcy przeciwnych obozów: prymas Stefan Wyszyński i Wiesław Gomułka !. Obaj witani entuzjastycznie. Uczestniczę w nich [o tym później], a więc udaje mi się być świadkiem historycznych wydarzeń. W Auli A odbył się pod hasłem "popieramy sojusz z ZSRR, ale mamy prawo żądać własnej drogi do socjalizmu" wiec studentów. W KC PZPR i Rządzie toczy się walka o kierownicze stanowiska. Zrehabilitowani dawni kierownicy ruchu partyjnego:Gomółka, Spychalski i inni z powrotem zostają przyjęci do Komitetu Centralnego. Gomułka zostaje 1 sekretarzem. Na obrady VIII plenum KC przybyła nieoczekiwanie bez zaproszenia delegacja radziecka z Chruszczowem na czele. O wynikach rozmów nie poinformowano, ale delegacja wkrótce odjechała. Może dzięki tym rozmowom nie doszło do interwencji wojsk radzieckich, skoncentrowanych chyba dookoła Warszawy.

Chodzi o to, by uniknąć takich wydarzeń jak na Wegrzech. W Budapeszcie trwa powstanie ludności przeciwko reżymowi. Giną tysiące ludzi. Przeciwko powstańcom walczą wojska radzie z użyciem czołgów i artylerii.

Byłem w kościele św.Jakuba, gdzie wieczorem o 7mej kardynał Wyszyński wygłosił przemówienie do młodzieży akademickiej. Poruszał sprawę wiary w Boga, apelował do młodzieży o optymistyczne spojrzenie na przyszłośc. Udzielił błogosławienstwa. Wnętrze katedry i dziedziniec wypełnione były szczelnie młodzieżą. Panował entuzjazm i podniosły nastrój.

Na Placu Defilad przed PKiN odbywało się powitanie Gomułki. Tłumy ludzi, niektórzy wiszą na słupach oświetleniowych. Oklaskami przerywano przemówienie.

Nie uwielbiam jednak wiecy politycznych. Staram się uzupełnić swoje luki w kulturze. Po raz pierwszy w zyciu byłem na operze ("Dama Pikowa" Czajkowskiego), odwiedziłem teatr (3 godzinny spektakl "Niewiele brakowało") i kino ("Wiosna Budapeszteńska", "Krzyż walecznych"). Ten pierwszy - to piękny film o wydartej, zastrzelonej miłości. Poźniej bohaterkę tego filmu Judkę przypomniała mi Rydze na zabawie studenckiej pewna piękna Ryżanka - z którą nie umówiłem się "na randkę" ze względu na mój niemodny przydługi szary płaszcz). "Krzyż walecznych" Andrzeja Wajdy pokazuje heroiczne wysiłki polskiego żołnierza. Podczas jego oglądania wzruszony do łez czułem jak bardzo kocham Polskę. Byłem na koncercie niewidomego pianisty Edwina Kowalika (laureata konkursu szopenowskiego w Bukareszcie).

Uczestniczyłem [tak, uczestniczyłem a nie wybierałem, bo była tylko jedna lista - Frontu Jedności Narodowej] w wyborach do sejmu. Nie byłem tym zbytnio wzruszony. Nie znam machiny politycznej swojego kraju ani tych ludzi na listach. Tak jak inni mam nadzieję, że będzie lepiej.

Jak wspomniałem udało mi się wywalczyć miejsce w akademiku. Moi współpokojowcy są nastepujący.
Józio uprawia boks w "Wierzbiance". Nie wiemy czy w boksie czyni takie same postępy jak w jedzeniu potwornie dużej ilości chleba w stołówce studenckiej.
Aleksandra interesują rzeczy mniej twarde od boksu. Na przykład koszykówka. Mimo niskiego wzrostu, był tak zwinny i skoczny, że był dla nas klasą nie do pobicia. Przede wszystkim był jednak poetą, bardziej niż studentem. Studia traktował jako odrabianie pańszczyzny. Późnym wieczorem w takt muzyki szukał poetyckich rytmów, sam nieco komponował do własnych wierszy i oddawał się malarstwu.
Piotruś (na prawdę na imię ma Janek) pochodzi z Białostoczcyzny. Nadużywa słów "cósik", "cóś", "charatać". Jest na statystyce, a interesuje go ...elektrotechnika.
Drugi Janek to wielki pesymista i wróżbita. Mądry., oczytany, ale skłonny do rozczarowań. Jego namiętnością jest palenie papierosów. Potrafi godzinami siedzieć nieruchomy, wpatrzony w kręgi dymu. Stąd przezwisko "myśliciel". Jego hobby to kalendarze.
Chłopcy są nieźle oblatani w domowej łacinie i często się raczą "wiązankami". Głupie przyzwyczajenie.

Chodzę do Muzeum Narodowego przy moście Poniatowskiego na wykłady prof. Michałowskiego z czyklu "Od piramid do Picassa". Skromny hall nie może pomieścić wszystkich chętnych. Wiele osób stoi przed bramą na długo przed otwarciem. Po otwarciu bramy szczęśliwcy dostają się do środka, a mnóstwo ludzi stoi na schodach ciasno obok siebie, tylko niewielu na krzesłach. W ciemnościach wpatrujemy się w przeźrocza i łapczywie chwytamy słowa profesora. Dowiedziałem się, m.i. że faraonowie tworzyli świątynie w okresie wylewu Nilu, aby dac ludności pracę i utrzymanie.

Od 1 stycznia podrożały wyroby oparte na drewnie. Prasa podskoczyła o 150%, podobnie wyroby papiernicze i meble. Nie wiem czy będę mógł sobie pozwolić na zakup czasopism.

Zbliża się sesja egzaminacyjna. Pora zaliczeń, prace audytoryjne i obawa przed oblaniem. Brak czasu. Żebym miał mniejsze ambicje.
Wczoraj małe pożegnanie. Janek został oblany, a Piotruś przenosi się na Politechnikę Krakowską. Dla mnie specjalnie kupiono wino. Pozostali raczyli się wódką.

Już od połowy miesiąca jestem bez pieniędzy. Co prawda przed studiami pracowałem przez wakacje [ciężko -przy pracach drogowych - ale niewiele zarobiłem -płacono po 18 zł dziennie]. Pozyczyłem 30 zł i zniknęło. Prawie na nic nie wydaję - musi mi wystarczyć jedzenie stołówkowe, nie chodzę nawet do kina. Czekam na zasiłek [na 1m roku nie ma stypendium], aby z niego wygospodarować pieniądze na powrót do domu.

1 kwietnia. Uciekliśmy z matematyki, ale to raczej wskutek nieprzygotowania niz prili aprilis. Nikt jakoś nie wspomniał o osobliwościach tego dnia.
Na repetytorium ze statystyki bardzo lubiany i szanowany profesor K. pochwalił mnie wobec wszystkich mówiąc, że wśród nas znajduje się jeden student wybijający się o jeden stopień przed innymi. Student ten nazywa się R..... Dla mnie, prowincjonalnego chłopaka, to duże wyróżnienie. Widocznie stale się rozwijam, pilność rodzi zdolności, nauka staje się przyjemnością i przyzwyczajeniem.

Samokształcenie odgrywa chyba decydującą rolę w kształtowaniu człowieka "prawdziwego". "Prawdziwy" człowiek rozwija się nie kosztem innych, stosuje zasady nie na zasadzie przeczytania ich lecz odkrywania dla siebie jako konieczności postępowania. Żeby postępować wg swoich zasad trzeba je posiadać. Zasady postepowania wynikają z kryteriów oceny wartości człowieka i obranej strategii życiowej. Inaczej mówiąc, należy często zastanawiać się po co żyjemy i w jaki sposób to coś realizować. Szczęściem jest być zadowolonym z samego siebie, z pozostawania sobą, z konsekwentnego dążenia do celu. Ci co nie mają celu, nie czują sensu życia, nie znają szczęścia. Po prostu żyją. Jedzą, piją, śpią, płodzą dzieci i umierają. Żyją odruchami. Ich życiem kieruje przypadek. Szczęście wynika z uświadomionej akceptacji samego siebie. Stan szczęśliwości wynika nie ze skutkow (radosnych, smutnych), ale z wierności sobie.

Ostatnio krucho jest u mnie z forsą. Wybieram się na studenckie wczasy wędrowne. Baza początkowa mieści się w Kudowie. Nie miałem za co tam pojechać. Z trudem [ po niełatwej rozmowie z dziekanem - który chyba nie uwierzył że jako jedyny dochód mam zasiłek studencki, nie wypłacany podczas wakacji] uzyskałem zasiłek 160 zł na koszta podróży. Dzisiaj nie miałem już kolacji na stołówce. Zjazdłem posny chleb i napiłem się czarnej kawy zbożowej. Chce mi się płakać, a chyba mam w oczach łzy. Buntuję się przeciwko niezaspokojeniu moich elementarnych potrzeb. Pracowałem ciężko na studiach, uzyskałem jeden z najlepszych wyników na roku. I cóz z tego ....nawet nie mogę kupic sobie lodów w nagrodę. Obracam się wśród osób, którzy nie mogą narzekać na kłopoty materialne. Dlatego nie dziwię się, że nie mam kolegów.

Ostation wzburzył mnie idiotyczny tryb rozdzielania zasiłków wakacyjnych. Po 1300 zł pobrali Ci, którzy przebywali w domach dziecka. Mogą posiadać rodzinę (pomagającą), ale to nie odgrywa roli. Pulchniutki i wiecznie zadowolony Józio M. kupił sobie z zasiłku włoskie drogie okulary i zegarek. Ja w nagrodę za to, że jestem sierotą (utrzymującym się wyłącznie ze stypendium), że pełnię obowiązki starosty roku, w nagrodę za piątki i czwórki, będę musiał co najmniej miesiąc wakacji poświęcić na ciężką pracę, aby móc z czego żyć. I studiuj. Taki system zadowalania potrzeb jest "najwspanialszym" bodźcem do nauki, mobilizuje - ale do zam iaru porzucenia studiów.

Na szczęście są jeszcze przeciwbodźce takiego myślenia: satysfakcja ze zdobycia czegoś w życiu i żądza wiedzy. Nie wolno mi się załamać. Wyjadę na studia do Związku Radzieckiego. Tam powinno byc lepiej. Muszę byc taki jak bohaterzy filmu "Rzym, godzina jedeneasta". Oni chcą żyć. Wskutek bezrobocia nie mają godziwej egzystencji. Mimo to nie załamują się, nie wybierają samobójstwa, nie tracą swych uczuć. Per aspera ad astra. "Śmiech jest radością, a jest więc sam w sobie dobrem" (Spinoza). Śmiejmy się więc z losu, do życia podchodźmy jednak poważnie. Lecmy w przyszłość nie zważając na powiedzenie: "Kto nie ma miedzi ten na tyłku siedzi".

"Na ogół głowa ludzka nie jest do tego, żeby nią bić o mur, ale żeby szukać wyjścia. A jeśli nawet zdarzy się wypadek, że uderzywszy głową o mur przebije się go, to na pewno nie dlatego, że głowa była taka silna, ale że ściana była w tym miejscu taka słaba i spóchniała i tylko tynk ją maskował." (Irena Pannankowa)


Na studiach w Moskwie (1957 - 1962 )

Przez 2 dni biegałem jak opetany za załącznikami potrzebnymi do uzyskania prawa wyjazdu na studia zagraniczne. Przebrnąłem przez selekcję, w czym pomogły mi b.dobre wyniki sesji. Wreszcie spełni się ukryte marzenie - dłuższy pobyt za granicą. Pojechałbym dokądkolwiek, byle nabrać nowych wrażeń i dowiedzieć się więcej o świecie. Niebagatelna tez jest sprawa materialna. Nie będę się zapewne martwił jak przeżyć miesiąc do następnego zasiłku.

Dlaczego wyjeżdżam do Rosji w okresie niepewnej sytuacji politycznej i ciekawych przemian w u nas kraju? Jestem za młody, aby obawiać się nieznanego. Jest ono zbyt frapujące, by tak łatwo z niego rezygnować. Jak wygląda społeczeństwo radzieckie, jakie jest życie w kraju rozwiniętego socjalizmu? - oto pytania, na które chciałbym znaleźć odpowiedź.

Jestem w Moskwie. Mam studiować zastosowanie maszyn liczących [czyli po dzisiejszemu - informatykę]. Mam nieco czarnych myśli. Studia mają profil inżynieryjno-ekonomiczny [przedmioty:materiałoznawstwo, metaloznawstwo, fizyka, optyka (2 semestry), geometria wykreślna, chemia, budowa maszyn liczących, programowanie...], a ja przecież kończyłem technikum handlowe. Trochę zapewne pomoże mi wiedza jaką zdobyłem ucząc się do egzaminu z medycyny na WAM [Wojskową Akademię Medyczną], na który to egzamin nie zostałem zresztą dopuszczony z powodu niewłaściwego profilu wykształcenia średniego. Poza przedmiotami inżynieryjnymi na tych studiach mamy historię KPZR [Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego], ekonomię polityczną [z wykładnią słynnych psedopraw ekonomicznych: upadek kapitalizmu jest nieunikniony z powodu hamowania rozwoju sił wytwórczych przez stosunki produkcyjne, w socjalizmie rządzi prawo zaspokajania stale rosnących potrzeb mas pracujących], filozofię marksistowską (materializm dialektyczny), geografię [głównie polityczną]...A więc "od sasa do lasa", większość bez żadnego związku z maszynami liczącymi. Trzeba to traktować chyba jako trening mózgu. Gdyby uczono wtedy więcej w zakresie systemów operacyjnych i języków programowania [ z szerszym spojrzeniem na świat, a nie tylko komputery produkcji radzieckiej BESM,URAL,ERA ] byłaby z tego korzyść nieporównywalnie większa. Uczelni wyższych mają tysiące, ileż więc tysięcy profesorów musi być zatrudnionych do wykładania przedmiotów ideologiczno-politycznych.

Ponadto obawiam się na studiach poniżeń związanych z zacinaniem się. [Dolegliwość tę pokonałem chyba juz w trakcie pierwszego roku studiów w Moskwie po zdobyciu ciekawego poradnika jak z tym walczyć - były to długie godziny samotnych spacerów po parku Sokolniki wypełnione ćwiczeniami oddechowymi i ćwiczeniem mięśni uczestniczących w mowie. Sądzę, żewtedy również udało mi się usunąć z siebie urazy psychiczne związane z tą dolegliwością.]

Na pewno to jest inne społeczeństwo. Inaczej wychowane i o innej mentalności [zapewne euroazjatyckiej].

Imię Stalina zachowało tu pełne prawo bytu. Pozostały nazwy ulic, przedsiębiorstw [np. ZIS - Zawod Imieni Stalina], portrety w salach i na ulicach (!), pomniki, obeliski. Wina Stalina w odczuciu ogólnym przerzucana jest na Mołotowa, Szepiłowa, Kaganowicza i Maleńkowa (usuniętych ostatnio z Komitetu Centralnego KPZR - Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego]- bo Stalin o niczym nie wiedział!. Dowiedziałem się, że dowódcy Rokossowski i Wasilewski byli bardzo lubianymi dowódcami w czasie ostatniej wojny, dzięki temu iż nie szafowali siłą żywą.

Jak doskonały był system zastraszania za Stalina świadczy fakt, że podczas moich studiów mimo licznych spotkań różnego typu [też przy wódce] nikt nie wygadał się o Gułagach [w których ginęły miliony ludzi], ani innych represjach w okresie stalinowskim. Zapewne byli bardzo ostrożni pomiędzy sobą [powszechne donosicielstwo - podobno w każdym pokoju akademika - na pewno jeśli tam mieszkał cudzoziemiec - jeden z jego lokatorów miał zadania w tym zakresie, być może pod tym warunkiem był przyjęty na studia] szczególnie w stosunku do Polaków, których tutaj uważano za "rewizjonistów" marksizmu i socjalizmu [prywatne rolnictwo] i niepewnych sojuszników. Bardzo pamięta się tutaj porazkę wojenną z Polską w 1920 roku ["polskije pany"!].


dopisek 20 sierpnia 2016 r.
Porażkę z Polska pamięta się i oficjalnie i prywatnie. Ale np. nie docenia się wkładu i ofiar polskiego narodu podczas II wojny światowej. Czytam teraz tom IX (prawie 800 stron) dzienników znanego pisarza radzieckiego Ilji Erenburga "Ljudi, gody, żiźn" wydany w 1967 r. a więc juz wiele lat po czasie stalinowskim. Poświęcony jest latom 30-40 XX wieku. Szeroko o wojnie domowej w Hiszpanii i potem II wojnie światowej. O układzie Ribbentrop-Mołotow jako odpowiedzi na wredne zachowanie się Francji i W.Brytanii, które grały nieczystego pokera przeciwko Rosji[s.233]. Ale ani słowa o wkroczeniu wojsk radzieckich do Polski we wrześniu 1939 roku, ani o tym co się w Polsce działo podczas okupacji niemieckiej oraz o udziale Polaków w walce z Niemcami. Mimo, iż sprawy polskie nie były mu całkiem obce, gdyż wspomina, że w 1928 r poznał Boya-Żeleńskiego, spotykał się w latach 40-tych z Wandą Wasilewską a po wojnie z Tuwimem i Iwaszkiewiczem. Po podróży po PRL w 1947 roku (przy okazji udziału we wrocławskim Konkresie Pokoju) sympatycznie stwierdził, ze Polacy są "narodem poetów" [za Bablem] związanym z poezją od Mickiewicza-Słowackiego do Tuwima-Gałczyńskiego, pasjonatami i mają w sobie wrodzone poczucie sztuki. Na str.560 wypowiada ciekawe zdanie przy okazji przemian w Polsce: "charakter narodu się nie zmienia - zmienia się życie."
Życie w Moskwie [nie wiem jak na prowincji] jest chyba łatwiejsze niż w Polsce. Towarów na ogół nie brakuje. Artykuły przemysłowe są o wiele tańsze od naszych, a ceny na żywność znośne. Natomiast odzież jest stosunkowo droga i sprzedawana w bardzo małym asortymencie. Napojów wyskokowych nie brakuje, natomiast zamiast naszej lemoniady jest tzw.kriuszon (woda sodowa z syfonu plus sok] oraz kwas chlebowy. Piwo jest stosunkowo drogie. Rosjanie preferują picie czystej wódki. Wszędzie na ulicach zatrzęsienie lodów - od mrożonych "moszczy" owocowych do lodów czekoladowych, orzechowych itp. Prawie codziennie - idąc na piechotę ze stacji metra do akademika - zjadałem po parę porcji lodów. Działało to chyba dobrze na gardło, bo nie pamiętam żadnych zapalen i angin. Często są też stoiska z gorącymi pierożkami (np.z kapustą). Ksiązki i albumy są tanie. Kieszonkowy (ale kilkuset stronicowy) słownik języka obcego kosztuje tyle ile zeszyt stukartkowy.

Komunikacja w Moskwie opiera się głównie na metrze. Eleganckie stacje i pociągi kursujące co 2-3 minuty. W metrze opłata jest stała, natomiast w tramwajach, autobusach i trolejbusach płaci się za ilość przystanków. Ludzi dużo, ale siedzący zwykle pochłonięci są lekturą gazet i książek, albo drzemią zmęczeni po pracy. Gwarno więc raczej nie jest.

Ciekawostka. Nikt nie chodzi w krótkich spodniach, mimo że upał niemiłosierny. Popularne są natomiast długie dresy wśród młodzieży. Chodzi się w nich nawet na wykłady. Krótkie spodenki są podobno nieestetyczne. Zapewne to wpływ wschodnich obyczajow. Przywiosłem ze sobą dwie pary krótkich spodenek. Będę je musiał chyba "zakonserwować". Większość nosi bardzo długie i strasznie szerokie spodnie (30-40 cm), zakrywające niemal całkowicie buty. Moje wąskie 22 cm spodnie wzbudzają małą sensację. Pewien chłopczyk na mój widok krzyknął do idącej obok mamy: "mama smotri, stilaga [bikiniarz] idiot !". Jeszcze większe emocje wzbudzają moje czerwone spodnie, które kiedyś ubrałem. Padały pod moim adresem epitety w typie "urwał się z cyrku".

Ludzie ubierają się więc standardowo i nieciekawie. Przeważają kolory ciemne i szare. Tak widocznie mają wyglądać "masy pracujące".

Wśród braci studenckiej jest dużo Wietnamczyków, Chińczyków i Mongołów. Studenci dwóch pierwszych narodowości słyna z ogromnej pracowitości. Przesiadują nad książkami nieraz po 20 godz. dziennie. Aż wierzyć się nie chce, że organizm może wytrzymać taką harówkę. Niewątpliwie zasadniczą przeszkodą dla nich są trudności językowe, jednakże być może pracowitość jest ich cechą narodową.

Zakupy utrudnione są przez długie kolejki - czasem najpierw płaci się w kasie (!), potem stoi się przed ladą po odbiór towaru - najlepiej więc jest robić zalupy w zespole dwuosobowym.
Istnieją kioski uliczne, ale bardzo wyspecjalizowane (albo lody, albo papierosy albo gazety). Tęsknimy do naszego "Ruchu" gdzie mozna za jednym zamachem kupić sporty [papierosy], dziennik, pastę do zębów, bilet do tramwaju, znaczki pocztowe i atrament. Do kupowania drobiazgów nadają się tylko "uniwermagi" (domy towarowe).

Zjeść można w restauracji, ale popularniejsze są skromne jadłodajnie ["stołowyje"], a czasem napotkać można bary mleczne ("mołocznyje"). Ulubione zupy to "szczi" (kapuśniak ze słodkiej kapusty plus dodatki - czasem mięsne), "borszcz" (barszcz) i solanka (słona tłusta mięsna zupa chyba paprykowa - zastępująca 1-sze i drugie danie).

Światło w pokojach akademika gaszone jest centralnie o północy. Kto chce się uczyć może to robić potem na korytarzu wynosząc krzesło z pokoju. Ci co chcą spać nie muszą wykłócać się ze współlokatorami [a czasem jest ich 5-6] o gaszenie świateł.

Instytut nasz [uczelnie nieuniwersyteckie nazywane są instytutami] mieści się w adaptowanym budynku i raczej podobny jest do tradycyjnej szkoły, niż nowoczesnej uczelni. Wszystkie zajęcia są obowiązkowe. Wykłady sprowadzają się często do dyktowania. Zajęcia odbywają się w małych salach wyposażonych w szkolne ławy.

Rosjanie są w stosunku do nas życzliwi. Okazują duże zainteresowanie przemianami w naszym kraju. Nie zawsze mamy jednakowe poglądy. Gwoździem rozmów jest rewizjonizm [którego wylęgarnią są wg nich Polska i Jugosławia], a głównym źródłem kontrowersji powstanie węgierskie w 1956 roku.

Byłem w polskim kościele. Znajduje się w centrum miasta, lecz długo szukałem tej świątyni. Przechodnie nie orientowali się w ogóle, że coś takiego istnieje w Moskwie. Informacji udzielono mi dopiero w punkcie Biura Informacyjnego [Sprawocznoje Biuro]. Punkty te znajdują się niemal na każdej większej ulicy. Chyba zastępują one książki telefoniczne, których nigdzie nie spotkałem. Można się tam spytać o nr telefonu, ale chyba stosowana jest selekcja odpowiedzi bo niektóre numery są zastrzeżone [chyba nie dano mi numeru do Polskiej Ambasady jak się zapytałem]. Przed kościołem ekskluzywne samochody ze znakami rejestracyjnymi [głównie dyplomatycznymi] obcych państw. Widac cudzoziemcy katolicy korzystają z tego jedynego kościoła katolickiego w Moskwie. Ewangelię ksiądz wygłosił na końcu Mszy po polsku i po rosyjsku, a następnie kazanie tylko po polsku.

Próbujemy dyskutowac z kolegami radzieckimi na tematy polityczne i ekonomiczne. Jednakże mózgi mają tak "wyprane", że dyskusja jest wykluczona. Głoszą "jedynie słuszne poglądy" poglądy typu: w Boga mogą wierzyć tylko wstecznicy i głupcy (bo naukla wyklucza wiarę), kapitalizm skazany jest na zagładę (bo siły wytwórcze są hamowane przez niewłaściwe stosunki produkcyjne czyli niewłaściwy ustrój), partia i rząd nie mogą podejmowac niesłusznych decyzji, ponieważ reprezentują wyłącznie interesy narodu.

Nie można powiedzieć, że ludzie ubierają się tutaj elegancko. Rzadko widuje się porządne garnitury, motylek budzi małą sensację. Elegancko ubierający się ludzie kiedyś byli posądzani o "burżuazyjność".

Wróciłem przed chwilą z zebrania grupy polskich studentów, mieszkających w tym akademiku. Zaproszono na nie przedstawicieli Rady Domu Studenta. Chcieliśmy im wytłumaczyć, że nie można w stosunku do nas stosować tych samych zakazów, jakie obowiązują komsomolców. Chodzi o to, że polskim studentom udzielono nagany za grę w bridża, a studentkom wytknięto noszenie spodni. Podobno bridż i wąskie spodnie [szczególnie u kobiet] nie mieszczą się w pojęciu "moralności komunistycznej". Podstawą do udzielenia nagany był statut komsomołu, który zabrania uprawiania gier hazardowych (za taką został uznany bridż). Uznajemy, że jako obcokrajowcy powinniśmy szanować tutejsze obyczaje (dlatego na przykład nie chodzimy w krótkich spodenkach), chcielibyśmy jednak, by zapewniono nam jakąś swobodę w zachowaniu naszego polskiego stylu bycia.

Od czasu do czasu zwiedzam tutejsze zabytkowe miejsca. Nalezy do nich niewątpliwie nowodziewiczy monastyr (klasztor], zbudowany w XVI wieku. Jego wysokie 30 metrowe mury pamiętają najazd polskiej szlachty. Jeszcze bardziej pamiętają Rosjanie i nie darują nam tych polskich ponad dwuletnich rządów w Moskwie - 4 lipca 1610 r. Żółkiewski zwyciężył pod Kłuszynem a 7 listopada 1612 r. wypędzono Polaków z Kremla. [O tym, jak mocny to był cios dla Rosji, świadczy fakt, że Duma ustanowiła chyba w 2002 roku dzień wypędzenia Polaków świętem narodowym. Nikt tak nie ponizył Rosjan - Napoleonowi udało się tylko wejść w 1812 roku do Moskwy opuszczonej i spalonej przez samych Rosjan, dlatego nie uważają tego za porazkę].

Wnętrza klasztoru obfitują w bezcenne freski, ikony i ikonostasy [ołtarze z ikonami]. Freski zachowały się bardzo dobrze. Użyto do nich naturalnych farb zbieranych z mułu rzek i jezior.

Piękny olbrzymi ikonostas stworzony został przez rzeżbiarzy carskiego kremlowskiego dworu. Było ich podobno 50-ciu. Pracowali dzień i noc, nie wychodząc poza mury klasztoru. Za taką "dniówkę" otrzymywali po 1 kopiejce [koń w tym czasie kosztował 20 rubli]. Nie byli to pańszczyźniani wyrobnicy, lecz rzemieślnicy z wolnego najmu. Ikony umieszczone w ikonostasie są darem cara Borysa Godunowa na okoliczność pomyślnych wydarzeń jakie go spotkały w klasztorze.

Z tym monastyrem ścisle związana jest historia carycy Sofii, siostry Piotra Wielkiego. To ona zorganizowała słynny bunt sztrzelców przeciwko Piotrowi, gdy ten przejął rzady znajdujące się do tej w jej ręku. Bunt został krwawo stłumiony. 203 strzelców zostało powieszonych (w tym 3-ch w klasztorze obok okien pokoju Sofii), a sama Sofia została skazana na dożywotni pobyt w klasztorze. Carycę pochowano dziwnie. Jej grób znajduje się w stropie pomiędzy dwoma kondygnacjami.

Tuz obok klasztoru znajduje się słynny cmentarz zasłużonych. Tutaj spoczywają m.i. prochy pisarzy Iwana Turgieniewa, Mikołaja Gogola, Antona Czechowa (z płaskorzeźbą przedstawiającą przydrożny krzyż), Dawydowa (poety opromienionego sława z czasów wojen napoleonowskich), Majakowskiego, Furmanowa (przyjaciela Czapajewa), Fadiejewa (niedawno tragicznie zmarłego) ...Pochowany jest tutaj brat Lenina. Uwagę zwraca biała kolumna zakończona głową kobiety - to grób żony Stalina. Grób słynnego śpiewaka Sobinowa zdobi łabędź (dzieło znanej rzeźbiarki Muchiny). Obo siebie prawie lezą słynni reżyszerzy teatralni: Stanisławski i Niemirowicz-Danczenko. Na tym cmentarzu spoczywa też konstruktor słynnych z II wojny światowej katiuszy - gen.Kostikow oraz bohaterka tej wojny komsomołka Zoja Kosmodielanska. Ciągle poszerzany jest plac cmentarzowy (dla tych co odchodzą teraz).

Chodzę posród pomników, obelisków i reliefów zadumany, nawet przejęty. Tyle epok, tyle sławnych nazwisk w przeciągu kilku godzin. Jakiś odcien osobistego kontaktu z ludźmi, którzy sa obecni w świadomości naszej a już ich nie ma. Groby różnego rodzaju, zależnie od pamięci: dosłownie oblepione kwiatami i zarośnięte zielskiem, wspaniałe pomniki i zapadnięte nagrobki, złote litery i zatarte napisy. Ileż przypadkowości w tych wyróżnieniach, czasem smutku i goryczy...

Nastrój zaczyna mi się poprawiać. Już nie odczuwam stresu i nadążam z nauką. Na początku trochę chyba nam, cudzoziemcom, pomagają profesorowie. Chciano mi postawić bardzo dobrze z geografii, ale nie zgodziłem się, poinieważ nie na wszystkie pytania odpowiedziałem prawidłowo.

Często chodzę do opery. Niedawno bardzo podobał mi się liryczny sopran Sorokina w roli Trawiaty. Dzisiaj podziwiałem słynnego basa Bułgara Giaurowa w roli Mefistofelesa (to nie tylko zmakomity głos ale i wysmienity aktor).

Być może czekają mnie jakieś przeżycia związane z płcią odmienną. Przychodzą do nas na bridge'a nasze wspólrodaczki (tez studentki). Koledzy usiłują we we mnie wmówic, że P. zagięła na mnie parol. Cała heca w tym, że ona rzecywiście mi się podoba. Z jej zachowania trudno jest jednak coś wnioskować: raz udaje "zaangażowaną" a innym razem obojętną. Obawiam się, że cała zabawa polega na robieniu ze mnie balona. Najgorsze, że ona (czy tez jej zagadkowość) zaczyna mi się podobać!

Nadarzyła się okazja wykazania przeze zainteresowania. Nieco wzruszony złozyłem jej życzenia imieninowe, do których dołączyłem oryginalną statuetkę przedstawiajacą parę gimnastyków (podobno ćwiczyła w sekcji gimnastycznej). Statuetka nie była tania: wywaliłem na nią swoje kilkumiesięczne oszczędnosci (stypendium było w sam raz ale tylko na biezące wydatki).
Z przejęciem przygotowywałem się do wygłoszenia "mowy" - dobierałem słowa żeby najwięcej poetyckich zwrotów, troszkę aluzji o uczuciach... Już tez nie pamiętam, ale nie zdobyła się nawet na imitację wzruszenia, na kilka słów, które mogły w porę rozwiać wiele mgły w moich domniemaniach. Kończę na tym ten wątek o tej dziewczynie utrzymującej w niepewności młodzieńca dziwnymi uśmiechami i półsłówkami. Dodam, że potem rozwiało się to wszystko i dobrze, bo z tego pieca można było wyciągnąć tylko zakalec a nie smaczny chleb.

Odświętny widok przybrała Moskwa na obchód rocznicy rewolucji październikowej. Główne [i nie tylko] ulice stanowią istny potok światła, czerwieni transparentów i portretów Lenina, Marksa., Engelsa oraz aktualnych przywódców partyjnych. Na placach zabawy i występy artystyczne. Morza głów przelewają się z jednego miejsca na drugie.

W naszym akademiku odbywają się w sali kinowej od czasu do czasu wieczory studenckie, na którym poszczególne narodowości coś tam powinny zaprezentować. W imieniu "Polskiej Narodnej Republiki" zaśpiewałem "Piosenkę za dwa soldy", "Apasjonatę" i "Cichą wodę" (ta ostatnia cieszy się tutaj duż popularnością).

Ostatni przystanek metra. Tłum wyciskający się z trudem z zatłoczonych wagonów nie wzbudzał mojego zaciekawienia. Zmęczony zajęciami na uczelni szedłem zatopiony w sobie, sam ze swoimi myślami a może tylko nastrojem... Nagle zobaczyłem twarz. Dziwnie znajomą...Przypomniało mi się piękne lico aktorki z warszawskiego przedstawienia "Jak się wam podoba?". Pamiętam, że patrzyłem wtedy na nią urzeczony jak na objawienie z innego świata - widziałem tylko oczy i uśmiech - nie było ważne dla mnie o co w tej komedii Szekspirowi chodziło. Zauważyłem po chwili, że ta nieznajoma u wyjścia z metra zwróciła uwagę na moją skromną postać - czyżby moje oczy miały moc rozkazywania? [parę lat potem pomyślałem, że może to ONA mnie "ściągnęła" w swoim kierunku?]. Umyślnie zacząłem głosno rozmawiac z kolegami. Zauważyłem ukradkową obserwację z jej strony. Od czasu do czasu zdobywałem się na odwagę by na moment popatrzyć na jej dumny profil, zaczerwienione policzki, zgrabne nogi ... Poczucie piękna zaczęło się łączyć ze zmysłowością. Powodowani jakąś koniecznością spojrzeliśmy jednocześnie na siebie. Oczy nasze starły się niby błyskawice...Zadrżałem. Coś nas w tym momencie złączyło. Na przeciwległej stronie ulicy stał trolejbus. Zawahałem się...z żalem patrzyłem na oddalającą się postac. "Wot, balszoj durak" powiedziałem w duchu do siebie. Dlaczego stchórzyłem i nie poszedłem w jej stronę? Może bałem się, że rozwieje się wszystko gdy padną z jej ust pierwsze słowa i wolałem zachować wspomnienia?
"Jałza - matroskij most" - zabrzmiał głos konduktorki trolejbusu. Trzeba było wysiadać. Obok tego przystanku stał mój akademik.
[Tej twarzy niestety już nigdy nie spotkałem. Czasem życie nam daje tylko jedną jedyną szansę.]

Oglądałem naszą przegraną (0:2) ze Związkiem Radzieckim w meczu piłki nożnej w eliminacjach do mistrzostw świata. Nasza prasa i trenerzy narobili dużo hałasu na temat świetnej formy naszej drużyny. Nie mieliśmy jednak w tym meczu nic do powiedzenia. Nie pomogła ofiarność Stefaniszyna [bramkarza] i obrońców. Nasz atak nie istniał. Silny jak tur i niesłychanie przebojowy Strelcow strzelił pierwszą bramkę, a następnie wypracował drugą. Żal mi było kilkutysięcznej rzeszy polskich kibiców przybyłych na ten mecz nawet z własną orkiestrą! Nie pomogły gromkie huralne okrzyki: "Nasza wola, chcemy gola!".

Jestem na seansie hipnotycznym. Za chwilę zobaczę rzeczy, o których przeciętny śmiertelnik nie ma zielonego pojęcia. Na wstępie hipnotyzer uświadamia kilkusetosobowe audytorium: medium może być każda osoba, z tym tylko, że musi chcieć być zahipnotyzowaną; hipnotyzer nie musi być fenomenem natury, wystarczy, że medium wierzy w jego umiejętności, a on zaś posiada znajomość fizjologii, anatomii i psychologii; hipnotyzować można też zwierzęta.

Rozpoczyna się część praktyczna. Widownia proszona jest o zajęcie wygodnych pozycji i zachowanie ciszy. ON powoli, monotonnym głosem, liczy: "raz...dwa...trzy...powieki są cięzkie...cztery ... pięc...powieki są coraz cięższe...szesc.. i tak dalej. Wpatrujemy się w lśniącą kulę trzymaną przez niego, poddając się melodii jego głosu. "...trzydzieści..." - zupełna cisza, przyjemne ciepło rozlewa się po całym ciele ..."trzydzieści siedem... spać ... spać ... czterdzieści". Potem 2 minuty ciszy dla utrwalenia snu.

"Nieuśpieni kładą dłonie na głowy uspionych ... uśpieni do mnie".

Jestem w sennym nastroju. Podrywam się z miejsca i wchodzę na estradę. Nazbierało się na niej kilkanaście osób. ON sprawdza, czy nie ma symulantów. Po chwili nie ma już tam mnie i paru innych osób [chyba udawałem skoro udało mi się zapamiętać wszystkie szczegóły usypiania oraz eksperymentów i po seansie je zanotować.]

Wreszcie czas na eksperymenty. "Znajdujemy się w łódce. Mamy przed sobą wiosła i wiosłujemy; raz, dwa, raz, dwa ...". Chłopaki rzeczywiście zaczynają wiosłować jak opętani. Na sali salwy śmiechu, których najwidoczniej nie słyszą gdyż na twarzach brak jakichkolwiek reakcji.

Potem indywidualne pytania:
"Jaki napój najlepiej lubisz?
- kompot
- jaki?
- z wiśnie."
ON podaje szklankę czystej wody "pij". Facet po wypiciu wody nagle pcha palce do szklanki i "wybiera" z niej "owoce wisni" (nie istniejące - przecież tam była sama woda!) i pakuje do ust. Jesteśmy oszołomieni.

Następne pytanie: "- Jak się nazywasz?"
- Boria [to imię męskie]
- Pamiętaj, nazywasz się Katia! [to imię damskie]
Po czym po chwili ON pyta:
"- Jak się nazywasz?
- Katia
- Zdarza Ci się Katia, że przychodzisz późno do domu?
- Tak
- Co robisz jak drzwi są zamkniete?"
Chłopak zapukał palcem w "drzwi" raz i drugi. Poczekał chwilę. Wreszcie zaczął walić butem przed siebie (w "drzwi"). Salwy śmiechu.

"Zapalić papierosy!"
Wyciagają z kieszeni papierosy. ON słuzy im ogniem.
"Słuchajcie! Ani dzis ! ani jutro! nigdy! nie będziecie palić papierosów. Nawet jeśli będą was koledzy częstować... Na zapach dymu będziecie się dusić."
Pogłaskał ich lekko po krtani.
Potem budzi ich i prosi o zapalenie papierosów. Zapalili i zaczęli się dusić. Hipnotyzer też zapalił i z uśmiechem puszcza na nich kłęby dymu.

Duże wrażenie wywarł na nas eksperyment z młodym chłopcem, którego ON zamienił w "drewniany pomost". Chłopcu podniesiono ręce do poziomu i ten nie był w stanie ich opuścić [był jakby drewniany]. W końcu sztywne ciało położono na dwa krzesła w ten sposób, że na jednym oparto nogi a na drugim kark.
Ku naszemu przerażeniu hipnotyzer następnie przeszedł przez ten "żywy most". Chłopak nawet nie drgnął. Po eksperymencie obudził się wesoły i rześki.

Po seansie zadawano hipnotyzerowi pytania: "- Czy może Pan [po rosyjsku oczywiscie uzywa się zwrotu "Wy"] zrobić tak, aby moja dziewczyna mnie pokochała?
- Owszem, ale ta miłosć będzie obowiązywała tylko podczas seansu
- Co to jest jasnowidztwo?
- Szalbierstwo!
- Ile czasu trwać może sen letargiczny?
- Sen letargiczny nie ma nic wspólnego ze snem hipnotycznym. Występuje przeważnie u osób starszych z nadszarpniętym systemem nerwowym. Zanotowano kilkanaście przypadków, kiedy sen letargiczny trwał rok lub nawet dochodził do 3 lat. Pawłow [słynny fizjolog rosyjski] miał pod opieką pacjenta, którego sen trwał 20 lat. Naturalnie w czasie tego okresu delikwent był katmiony i poddawany odpowiednim ćwiczeniom fizycznym celem zachowania sprawności mięśni. Chory miewał okresy przytomności i wtedy odwiedzała go rodzina. Jednak jego pamięć była niewydolna. Gdy obudził się jako 60-letni mężczyna, to z minionych 20 lat pamiętał tylko twarze personelu lekarskiego, który się nim opiekował."

Nie sami dajemy sobie życie, dlatego nie wolno nam go sobie samym odbierać. Czasem los każe przeżyć człowiekowi największe upokorzenie, największe inwalidztwo... i to bynajmniej nie dla zbawienia wiekuistego. Nic co ludzkie, nie powinno byc obce człowiekowi. Dlatego dane jest nam poznać i ludzką szlachetność, i ludzką podłość, i ludzką radość. Unicestwiając się, nie poznamy już nigdy niczego. .........


W Wielkiej Brytanii (październik 1970 - kwiecień 1971 )

[ Wykorzystałem szansę wyjazdu stypendialnego (ONZ-UNIDO) do Edinburgh College of Commerce na studium podyplomowe w zakresie projektowania systemów informatycznych. Pracowałem na stanowisku kierownika Zakładu Projektowania ZETO (Zakład Elektronicznej Techniki Obliczeniowej) Kraków i od strony zawodowej nie było problemu. Może był mały problem polityczny, gdyż nie byłem partyjny, a wyjazdy służbowe zdaje się wymagały zgody Komitetu Wojewódzkiego PZPR [wydaje się być to pewne, gdyż druga osoba - z Wrocławia - zakwalifikowana na staż była członkiem partii]. Uratowało mnie to, że mój dyrektor zaręczył za mnie (nadmienił mi o tym kiedyś później), co było dla niego łatwiejsze, gdyż sam nie był członkiem PZPR lecz działaczem- chyba viceprzewodniczącym - komitetu wojewódzkiego) Stronnictwa Demokratycznego.

Musiałem się przyłozyć do nauki języka angielskiego, gdyż warunkiem wyjazdu było zdanie egzaminu w British Council w Warszawie. Uczyłem się więc z płyt (magnetofony wtedy były rzadkością). Czytałem materiały po angielsku jakie wpadły mi pod rękę i trenowałem wymowę. Jadąc na egzamin tremę miałem wielką, bo jeszcze do tej pory nigdy nie rozmawiałem z Anglikami w ich języku. Nie miałem okazji. Za granicę wyjechać było trudno (o każdy wyjazd pisało się podanie do MO o wydanie paszportu, którego b.często nie wydawano) i za kosztownie (przy ówczesnych zarobkach kilkudziesięciu dolarów miesięcznie). Egzamin składał się z kilku części (pisemna z gramatyki, słuchanie nagrania, rozmowa) i ku mojej radości zdałem go! ]

Najpierw lot do Londynu. Pierwszy wieczór nie był zachęcający. Mieszkałem w hotelu chyba przy Kensington Road. Dookoła puste ulice. Wszystkie okna w domach pozasłaniane. Duży ruch samochodowy i bardzo ostre zapachy spalin. Dosłownie można się było udusić. Ze spacerów nic nie wyszło - musiałem zawrócić do hotelu. No, ale to był tylko "przystanek" na drodze do Edynburga. Potem jeszcze był Londyn przy powrocie. Już przyjemniejszy, gdyż połączony z oglądaniem muzeum figur woskowych i wizytą w parlamencie brytyjskim (peruki na głowach w czasie obrad, ale nogi na stołach czy też ławach; zauważyłem że dosyć mało było posłów w czasie dyskusji o zabezpieczeniach socjalnych].

W kulturze tutejszej nie ma zbyt wielu polskich elementów. Chlubnym wyjątkiem jest muzyka - słuchałem przez radio Chopina i Szymanowskiego oraz rosyjskich kompozytorów. Jeden z programów radiowych poświęcony jest kulturze (głównie muzyce poważnej i malarstwu), ale jest też inny prawie całkowicie przeznaczony tylko na big-beat. W TV są od czasu do czasu dobre sztuki i cykle popularno-naukowe (np. o historii cywilizacji). Dużo jest audycji religijnych (w TV wykłady etyki chrześcijańskiej a w radiu przed północą wygłaszane jest kazanie). Bardzo dużo było w TV o Polsce w grudniu 1970 roku, kiedy zmieniły się władze w Polsce (Gomułkę zastąpił Gierek). Nadawane były nawet fragmenty przemówien Gierka oraz oficjalne oświadczenia polskich władz. Dużo komentarzy polityków angielskich i dziennikarzy oraz naocznych świadków (głównie z krajów skandynawskich, którzy akurat byli na wybrzeżu). Czasem prawie połowa dziennika TV poświęcona była sprawom polskim.Tutejsze gazety jakby ze zdziwieniem przyjmują ustępstwa nowych polskich władz wobec robotników. Cofnięcie podwyżki cen i podwyżki płac zostały przyjęte jako zagrożenie dla ekonomiki. Tutaj władze nie bawią się w sentymenty. Po miesiącu stajku pocztowcom zaproponowano tylko 1% podwyżki płac i to obwarowane zwolnieniami (redukcja etatów). Są to oczywiste kpiny na które oni nie mogli się zgodzić. Dalej strajkowali tylko dzięki temu, że dostali 100 tys. funtów od związku zawodowego kolejarzy.

Od czasu do czasu chodzę do kina, ale inna jest atmosfera niz u nas. Cały czas rozmawiają, rozwijają cukierki z szeleszczących papierków (które rzucają na podłoge) oraz palą papierosy (które po wypaleniu też rzucają na podłogę i gaszą butami). Mimo to warto iść aby oglądnąć filmy u nas niedostępne (np. Dr Żywago). My Polacy nie mamy jednak czego się wstydzić. W Edynburgu - stolicy kulturalnej Szkocji - są zaledwie 3 teatry (z nieregularnymi spektaklami), nie ma opery... Porównanie w Krakowem jest więc tragiczne dla tego porównywalnego miasta.

Książek o Polsce w księgarniach nie widziałem. Za to sporo było wydawnictw, szczególnie przewodników, o Czechosłowacji i Jugosławii oraz Rumunii. W popularnej encyklopedii 1970 toku tak scharakteryzowano nasz klimat: chmurne i deszczowe lato, mroźne i długie zimy. I to tak napisano o naszym kraju w Anglii, która ma najgorszy chyba klimat w Europie. Chyba komuś musiało zależec na tej antyreklamie.

Z poziomem wykształcenia jest różnie. Może swoje imperium brytyjskie znają jako tako, ale innych chyba wcale. Moja gospodyni pytała sie mnie np. czy Polska ma dostęp do morza. Czasem inni pytają czy w Polsce są kościoły, czy obchodzone jest święto Bożego Narodzenia.

Jedzenie jest trochę inne niż u nas i inaczej przyrządzane. Gospodyni robi obiady, w których tylko ziemniaki są ciepłe. Reszta jest zimna (też mięso) i popija się zimną wodą. Nie ma naszych zup - to co nazywa się zupa jest polewką lub przecierem (nigdy nie ma w nich makaronu lub ziemniaków czy kapusty albo grochu). Na śniadanie dostaję "eggs on bacon" (tym razem gorące! prosto z patelni), herbatę, bułkę, masło i "corn flakes" z zimnym mlekiem. Nie są znane tutaj ogórki kiszone, tylko konserwowe (w occie), natomiast pewnego dnia gospodyni przygotowała mięso wołowe z gotowaną kapustą kiszoną (wygladała za biało - bez marchewki i była bez smaku i twarda (za krótko gotowana chyba z oszczędności szkockiej). W domu nie przygowuje się zadnych warzyw - wszystko z importu (głównie Holandia, Dania) w słoikach. Nawet ziemniaki widziałem w puszkach. Chleb tutejszy przypomina watę.

Większość wolnego czasu starsze osoby spędzają w ogródku przydomowym, sadząc różnego rodzaju kwiatki (szczególnie skalne - alpejskie) i strzygąc trawki (idealnie przycięta trawa stanowi wizytówkę domu) oraz chodząc na zebrania towarzystw ogródkowych.


Zaletą tego Zachodniego kraju w stosunku do Polski, gdzie w kolejce spędza się kto wie czy nie "pół życia", jest to, że nie ma kolejek w sklepach. Nawet zachęcają do kupowania. W jednym ze sklepów widziałem rozdawanie (dosłownie) towarów (zapewne niechodliwych, a jednak) np. temu kto na sygnał pierwszy podniesie rękę lub odgadnie jakąś zagadkę. Nawet w kioskach z gazetami wiszą duże plakaty zachęcające do kupowania np."Evening News - MAN DIED IN ABERDEEN" [reklama bzdurna - ale chodzi o to, by klient zatrzymał się i kupił gazetę].


Edinburgh College of Commerce jest uczelnią odpowiadającą naszej WSE (Wyższej Szkole Ekonomiocznej). Zakres nauczania jest jednak bardzo szeroki. Jest też tzw. Wydział Ogólny, gdzie można uczyć się rysunku, śpiewu, rzeźby itp. Oprócz studiów uczelnia prowadzi mnóstwo kursów-kursików i posiada zapewne poważne dochody z tego tytułu. Zresztą uczelnie ma też inne źródła dochodów np. Uniwersytet w Edynburgu [to największa uczelnia w tym mieście] posiada znaczącą ilość akcji (1/2 ml funtów) w kopalniach Południowej Afgryki.

Tutaj jest łatwiej być wykładowcą niż u nas. Teksty lekcji są kserowane i rozdawane studentom. Czasem do ćwiczeń dawane są nawet odpowiedzi. Wykładowcy są bardzo wygodni. Jak nie potrafią odpowiedziec na pytanie, to po prostu odpowiadają "nie wiem", zamiast obiecać, że postarają się odpowiedzieć na następnych zajęciach. Nie wdają się w dyskusję ze studentami, tak jakby odwalali rzemieślniczą robotę wg z góry opracowanego schematu [jest to o tyle usprawiedliwione, że program pochodzi z NCC - National Computing Centre - który przyznaje licencje projektowe].
Niektórzy z wykładowców zbierają znaczki. Dla lepszego kontaktu podarowywuję im znaczki z kopert moich listów (proszę żonę aby kupowała bardziej atrakcyjne).
Na weekend życzą nam dobrego wypoczynku i często dają tzw. projekty do opracowania. Teksty materiałów projektowych liczą niekiedy po kilkadziesiąt stron, zaś pracochłonność zrobienia projektu to akuratnie oba dni "wypoczynku". Mówią z uśmiechem "nie piszcie za wiele", ale dają tyle zagadnień do opisania, że szlag chce trafić. Projekty są oceniane punktowo i mają być brane pod uwagę na państwowym egzaminie końcowym, dającym uprawnienia projektowe w UK. Nie da się ukryć, że mam korzyści językowe z tego czytania i pisania, ale żal części czasu, który można byłoby poświecić na zwiedzanie i odpoczynek. Dobrze, że kupiłem sobie maszynę do pisania [szkoda, ze wtedy nie było jeszcze komputerów osobistych]. Mimo, iż jest to maszyna walizkowa przebija bez trudu 7 kopii. Miałbym problemy z moim mało czytelnym pismem, ponadto jeśli maszynopis mego opracowania liczy 30 stron to rękopis musiałby wynosić ponad 1oo.

Chciałbym zaznaczyć, że w trakcie tych studiów piszę na tej maszynie książkę "Zarys historii komputerów", którą mam dostarczyć niedługo po moim powrocie do kraju. Czas mam więc wypełniony "po brzegi".

W pracowni języków obcych wisi mapa Niemiec sprzed 1929 r.! Ziemie zachodnie w naszym posiadaniu zaznaczone zostały " znajdujące się pod polską administracją". [Sami zadecydowali o granicach Polski, a teraz pokazują nas tak jakby sami byli Niemcami.]

Sposób nauczania jest nieco odmienny niz u nas. Bardzo często [wg mnie za często] stosowane są testy punktowane na specjalnych formularzach. Rodzi to rywalizację pomiędzy studentami i nerwowość. To może jest przygotowanie do tzw. "wyścigu szczurów" w robieniu kariery zawodowej. Nie wiem czy sprzyja koleżeństwu. Od razu daje każdemu miejsce w szyku - Ci najzdolniejsi mogą wypinać pierś, a inni nabawić się kompleksów zanim zaczną się poprawiać . Ja wypadam nieźle. Np. ze statystyki uzyskałem 46 pktów na 50 maks, podczas gdy mój kolega niedawno po studiach WSE dostał tylko 25. Czas testu jest limitowany (np.10, 20 minut). W grupie jest nas tylko 5 osób, dlatego wykładowca od razu szybko sprawdza i komentuje wyniki, podaje liczbę punktów lub procent od maksymalnej liczby punktów. Tutaj certyfikaty obowiązują też dzieci. Jeśli 11-letnie dziecko nie zdobędzie określonej liczby punktów na egzaminie GCE (General Certificate of Education) to nie będzie mogło iść do szkół, dających uprawnienia studiowania.

Byłem na przyjęciu u burmistrza (provosta) Edynburga wydanego dla studentów zagranicznych. Było to przyjęcie w "stylu dworskim" - zaproszeni ustawieni zostali w rząd i indywidualnie przedstawiani byli przez mistrza ceremonii burmistrzowi i jego żonie. Rada miejska i burmistrz ubrani byli w uroczyste historyczne stroje "królewskie". Każdy miał przypiętą plakietkę z nazwiskiem, imieniem i krajem. W częsci artystycznej prezentowane były oczywiście szkockie tańce ludowe (tancerze w spódniczkach w kratę). Na stołach jedzenie i wiele słodkich smakołyków. Siedziałem przy stoliku z dwoma małżeństwami srtudenckimi (niemieckim i hiszpańskim). Zwiedzili już całą Europę, łącznie ze Związkiem Radzieckim. Mieliśmy więc o czym rozmawiać.


Wolę naszą polską pogodę od wiecznej jesieni tutaj. Tej zimy ani razu nie było mrozu, ale cały czas jest jednakowo chłodno 2-6 stopni, deszczowo i wietrznie [Edynburg znaczy podobno "miasto wiatrów"]. Miasto jest połozone posród wzgórz. Na jednym z nich znajduje się zamek królewski Hollyrood Palace, w którym mieszkała Maria Stuart. Była w pałacu ciekawa galeria, niestety oświetlenie było tak marne (skąpstwo szkockie zapewne), że niewiele było widać. Wstęp był płatny, a więc chyba do oswietlenia nie dopłacali.

Stale tutaj wieje wiatr - albo od morza (wschodu) albo od zachodu. Powoduje to ciągłe zmiany ciśnienia, co u mnie [niskociśnieniowca] powoduje zmiany nastroju. Generalną zaletą tego stanu rzeczy jest czyste powietrze. Momentami jest słonecznie, ale trwa to krótko (np. godzinę). Mimo to Szkocja jest turystycznie - przynajmniej wizualnie - atrakcyjnym krajem. Jest bardzo zielono, nawet w zimie. Góry są łagodne na ogół i nie pokryte lasami tylko krzewami o różnorodnych kolorach. Daje to rozległą ciekawą perspektywę i stwarza wrażenie obfitej przyrody. Jest dużo jezior, przez co uwydatnia się kolor niebieski. Skały, krzewy i trawy dają wiele odcieni brązu, żółci i zieleni... Szczególne efekty kolorów powstają na wodach jezior. Przejeżdżałem raz samochodem [wycieczkę fundnęła mi moja gospodyni - pokrywałem tylko cześć benzyny] obok jeziora St.Mary's Loch [Loch znaczy jezioro]. Na tafli jeziora odbijał się kolor czarny [od czarnej wypalanej trawy na zboczach gór], brązowy, ceglasty, żółtawy - bo ziemia tutaj ma takie kolory, zielony - od drzew i zielonych traw. Trawy mają często intensywny ciemno-zielony kolor, bo nie spala je słońce a jest ciepło prawie cały rok. Przy domach i na tzw. recreation area jest oczywiście często przycinana i jest tak gruba, że chodzi się po niej jak po gąbce. Niebo ma wspaniałe wyraziste chmury. Na zboczach wzgórz często widać włochate krowy, które pozostają na pastwiskach też na noc. Sporo kamienistych ogrodzeń [zwykle kamienie kładzione na siebie bez spoiny cementowej], zapewne na wypasach dla owiec. Czasem można oglądać sprzęt pozostawiany w czasie prac polowych. Wszędzie pustawo - bez ludzi i domów.

W muzeach malarstwa bardzo licznie reprezentowani są impresjoniści (Degas, Pisarro, Renoir), szkoła holenderska i flamandzka. Polskiego nic nie ma.

Turystyka w Szkocji jest jednak droga i brakuje infrastruktury.. Taniej jest polecieć samolotem do Hiszpanii albo przez kanał pojechać do Francji (jedna z naszych koleżanek jeździ często do Francji, ale nie kwapi się do nauki francuskiego - sama powiedziała, że nie zna ani słowa w tym języku.

Swoją szansę turystyczną uzyskałem podczas zimowych ferii międzysemestralnych. Zaliczyłem całą północną Szkocję (chyba ponad 400 km za Edynburgiem]. Najpierw pociągiem do Perth, a potem autobusem do Dundee, a pociągiem do Aberdeen, Iverness, autobusem do Fort Wiliam itd. Bilet na pociąg 2x droższy od autobusowego, a ulgowe bilety dla studentów są tylko na wybrane pociągi dalekobieżne. Zresztą nie do wszystkich miast dochodzą pociągi. Mimo, że to przełom grudnia i stycznia na ogół panowała słoneczna pogoda. W miastach bez śniegu, dużo zieleni jak w lecie. Oczywiście poza górzystym terenem. Bardzo przyjemna jest jazda autobusami. Cały czas blisko morza. Mozna sporo zobaczyć, chociaz zdarzył mi się na jakiejś trasie przypadek, że było to niemożliwe z powodu znacznego zabrudzenia okien. Ciekawie wyglądały osady rybackie, wysunięte w morze - takie małe cyple otoczone falochronami. Wybrzeże jest z reguły pagórkowate, czasem skaliste i "poszarpane" [ chyba są to to klify], ale i zdarzają się idealne równiny (dosłownie promenady) na przestrzeni kilku kilometrów. Nad morzem zdarzają się osady rybackie, ale na terenach w głębi raczej pustawo i nie ma tak zwartych i częstych zabudowań jak polskie wsie. Na ogół pastwiska, pastwiska, pastwiska... rozdzielane kamiennymi ogrodzeniami.

Ciekawym miastem najbardziej wysuniętym na północ jest położone w górach Iverness (jest dla Szkotów tym co Zakopane dla nas). Dochodzi do niego ciepły golfstrom, więc przy morzu w środku zimy rozkwitają kwiaty i przebywa tysiące śpiewających ptaków, natomiast strona górzysta jest całkiem ośnieżona i można jeździć na nartach. Jest ciep[ło i słonecznie. Przez środek miasta przepływa rzeka. Bardzo malowniczo wyglądał zachód słonca. [ Były więc cieplejsze" momenty w tej mojej zimowej eskapadzie]. Jak w większości miast szkockich nie ma tutaj wysokich budynków (najwyższe liczą 5-6 pięter). Znalazłem bez problemów hotel, ale zimno ogromne w pokoju. Pokój ogrzewany jest grzejnikiem, uruchamianym przez wrzucanie monet (1 szyling. na godzinę). Pokój jest tak oziębiony, że temperatura się nie zmieniła nawet po 2 godzinach, zrezygnowałem więc z niego i grzałem się kołdrą w łóżku. W dwułózkowym pokoju nie ma ani lampki nocnej ani stolika!
Jest koniec roku a tutaj (odmiennnie niż u nas) wszystko pozamykane. Nie ma nawet gdzie zjeść. Jedyny otwarty lokal jaki znalazłem to chińska restauracja. Rano poszedłem na dworzec autobusowy. Większość połączeń skasowano (wiadomo już dlaczego). Jedyny autobus w kierunku południowym mam dopiero o 16.

Jednym z najbardziej znanych miejsc w Szkocji jest jezioro Lochness ze słynną legendą o potworze. Był to jeden z moich obowiazkowych punktów tej wyprawy turystycznej. Jezioro leży malowniczo wśród wzgórz, teraz (w porze zimowej) pokrytych śniegiem. Droga biegnie tuż przy urwistym brzegu. Akuratnie był zachód słońca. Kapitalnie to wygladało, ale niestety nie było przystanków "widokowych" i autobus bez zatrzymywania przemykał obok jeziora. Jezioro ciągnie się ok.40 km,ma głębokość ponad 200 m, ale nie jest zbyt szerokie (kilkaset metrów). Loch Ness Monster podobno po raz pierwszy ukazał się w 1932 roku. Sami Szkoci się z tego śmieją i twierdzą, że ukazuje się on niektórym w piątki wieczorem po wypłacie tygodniówki (czyli w domyśle po kilku piwach). Jezioro to nigdy nie zamarzło, ale zimy nie są tutaj zbyt mroźne.
Dojechałem wieczorem do miejscowości Fort Wiliam (liczy kilkanaście tysięcy mieszkanców). Dworzec autobusowy tonie w kompletnych ciemnościach, nie wiadomo gdzie jest rozkład jazdy, ale wiadomo, że nawet na tej nasłynniejszej w Szkocji turystycznej trasie bardzo rzadko kursują autobusy. Na dworcu kolejowym (nota bene jest to hala jakby zrobiona z rusztowań, bez poczekalni dla podróżnych, tylko z kasami, kioskiem gazetowym i bufetem) dowiedziałem się, że jedyny pociąg do Edynburga odszedł godzinę przed moim przyjazdem, a jutro nie kursują pociągi ponieważ niedziela (!). Oraz że za chwilę zamykają dworzec, skoro nie będzie pociągów też jutro. Nawet więc nie mógłbym tutaj jakoś spędzić nocy.
Pozostał mi więc hotel jako ostatnia deska ratunku. Ponieważ to jest nie tylko sobota/niedziela ale i koniec roku, to okazuje się, że większość hoteli jest zamkniętych, a kilka hotelików "bed & breakfast" jest zamkniętych (gospodarze świętują i nie chcą zawracać sobie głowy jakimiś gośćmi). Zauważyłem kilka otwartych ekskluzywnych hoteli (nie na moją kieszeń). Wędrując 2 godziny po ulicach z dosyć cieżką walizką i torbą, znalazłem wreszcie dosyć podrzędny hotel o dumnej nazwie "Imperial". Cena za nocleg przystępna w stosunku do innych bo 40 szylingów (2 funty). Ogrzewanie pokoju było zepsute, ale przyniesiono mi takie naczynie gumowe z gorącą wodą do ogrzania się w łózku! Dobre i to. Dobrze, że działał ciepły prysznic. Wykąpałem się i wyprałem przepoconą koszulę.

Turystyka jest więc tutaj dla zahartowanych twardych turystów lub bogatych ludzi jeżdżących swoimi samochodami. Nawet poza miasto trudno wydostać się pieszo, gdyż większość dróg jest prywatnych i wstęp na nie jest wzbroniony. W Edynburgu próbowałem i w końcu musiałem wybrać autostradę aby po niej pieszo przejść parę kilometrów i wydostać się z miasta! Nigdy nie spotkałem tutaj pieszych turystów, mimo iz często to okolice górskie.

Szczególnie trudno jest zwiedzać w zimie. W hotelikach brak jest podwójnych okien a nawet pojedyncze są bez uszczelnienia (w jednym pokoju w którym mieszkałem w oknie była 2 cm szpara na wylot). Ogrzewa się pokoje poprzez płatne (wrzutowe) piecyki. Jest tak zimno, że widać lecącą parę z ust.

W dni świąteczne i niedziele prawie wszystko jest pozamykane (kina, kawiarnie, restauracje). W sobotę nieczynne są zakłady usługowe (np.fryzjerzy) i dużo sklepów. Po godz.6-tej wieczorem "życie" zamiera na ulicach, sklepy z reguły pozamykane (w większych miastach otwarte dłużej są domy towarowe), otwarte są zapewne kluby. Dla turystów nie ma więc prawie nic.

Komunikacja publiczna wygląda tutaj dziwnie - przynajmniej dla mnie. Na dworcach kolejowych nie ma głośników, a na pociągach nie ma "szyldów" informujących o trasie pociągu (np. stacji końcowej). Wychodzi facet i coś tam krzyczy, oczywiście w dialekcie szkockim tak, że nic nie mogę zrozumieć. Na dworcach autobusowych nie ma wywieszonych rozkładów jazdy [chlubnym wyjątkiem był tutaj dworzec w Aberdeen], natomiast na poszczególnych stanowiskach są wywieszone nazwy miejscowości, do których chodzi autobus z danego stanowiska. O informacje szczegółowe nalezy się pytać w okienku "informacji", w którym pracuje jedna osoba przyjmująca bagaże (bo jest to równoczesnie przechowalnia bagażu), pocztę (bo jest to też poczta). Nie ma kas, bilety sprzedawane są tylko w autobusach. Nie można więc ich wcześniej kupić. Jak się odjedzie, to bilet trzeba mieć przy sobie, bo co ileś tam kilometrów wchodzi kontroler sprawdzający (wygląda na to jakby jeden sprawdzał drugiego). Szkocja podzielona jest na hrabstwa (shire). Każde ma swoje gazety, w ktorych piszą tylko o sobie i bliskiej okolicy, swoje muzea i swoje linie autobusowe. Często opuszczając jedno hrabstwo również opuszcza się autobus przechodząc do innego - raz omalże nie zostałem w pustym polu [dosłownie-w tym miejscu nie było żadnych zabudowań ani nawet zadaszenia], gdyż nie zorientowałem się dostatecznie szybko dlaczego ludzie wychodzą i w ostatniej chwili wskoczyłem od ruszającego "przesiadkowego " autobusu. Nikt, nawet kierowca, nawet nie informował mnie o konieczności przesiadki.

Wszędzie zwiedzam muzea. Są to z reguły miejsca, gdzie "wszystko" można zobaczyć. Egipskie mumie, australijskie bumerangi, latające ryby (mają płetwy jak skrzydła i mogą przeleć z szybkością 50 km na godz. ok.120 m), ryby-piły, różne chinskie i afrykańskie przedmioty oraz ... obrazy (np. w Dundee z włoskiej szkoły XVi-XVII w.). "Normalne" (bez akwarium i ptaków) muzeum sztuk pieknych było w Aberdeen.

Byłem tez w tak rzadkim muzeum jak MUZEUM DZIECIńSTWA - było nawet spore. Uzbierano sporo lalek z ubiegłych stuleci, strojów lalek i dzieci, różne zabawki. Znajdowała się tam też kolekcja małych butów, domki o wysokości i ok metra (z przekrojem aby można było oglądac wnętrza). Był zbiór jaj różnych ptaków (!) - największe były jaja łabędzie (chyba 15 cm długości), ale były też wielkości ziaren grochu. Zaskakujace zestawienie.

Z pogodą bywa różnie. Zdarza się, że deszcze padają ciągle przez kilka dni, ale niebezpieczeństwa powodzi nie ma bo wszystko spływa do morza. Jak tak pada, rozmowy zaczynają się zwykle od pogody. W windzie jak nieznana osoba do mnie zagada, to wiem, że mówi coś w rodzaju: "tak pada; wekend będzie nieudany" itp.


Ludzie są bardzo ugrzecznieni. Raz po raz słyszy się "sorry", albo "thank you very much", a w sklepach oczywiście "Yes, sir". Inne wychowanie, niż u nas. Nie wiem na ile to wpływa na prawdziwe relacje pomizy ludźmi.
Społeczeństwo jest bardziej usportowione i "towarzyskie" niż nasze. Dorośli mężczyźni stowarzyszeni są w licznych klubach golfowych i cricketowych, nie mówiąc o popularności piłki nożnej i rugby. Boisk ogólnodostępnych jest wszędzie pełno i w dni wolne rozgrywanych jest na nich mnóstwo meczy amatorskich. Boiska golfowe przeznaczone są raczej dla elity - znajdują się zwykle w pieknych parkach wysoko ogrodzonych, do których wstęp mają tylko członkowie. Cricket jest podobny do naszego palanta czy baseballu. Stanowi popularną dyscyplinę sportową i rozgrywane są nawet mecze międzypaństwowe przy wypełnionej szczelnie widowni (widziałem w TV).

Tutaj na ulicach ciągle trwają akcje charytatywne: na niewidomych, na walkę z rakiem, na wycieczki dla biednych dzieci itp. Jeszcze inni rozdają ulotki protestujące przeciwko rządowym ustawom przeciwstrajkowym.
Do "zbierania" pieniędzy angażowani są też studenci. Też dostałem kiedyś 40 biletów do sprzedania na mieście, uprawniających do losowania nagrody w konkursie odpowiedzi na pytanie:"Ile km i metrów może przejechać samochód Triumph na 1 galonie beznzyny...". Dla mnie skończyło się sromotnie, gdyż większość biletów musiałem zwrócić ...Miałem też alternatywę: zapłacić za nie hurtem z własnej kieszeni [może tak na prawdę o to chodziło organizatorom tego konkursu]. Czasu miałem mało bo była to pora przygotowywania się do egzaminów.

Angielski Szkotów jest dziwny. Na przykład, "r" wymawiają nie tylnogardłowo lecz jako bardzo ostry dźwięk przedni. Oczywiście mają tez "swoje" słownictwo, tworząc swoisty dialekt jezyka angielskiego. Nie spotkałem osobiście nikogo kto mówiłby tutaj po celtycku. Podobno na zachodzie Szkocji dużo ludzi mówi językiem galickim (jest to język celtów szkockich i irlandzkich). Słuchałem w TV piesni szkockie, mają dużo motywów jakby wschodnich (Celtowie to lud wędrownych wojowników - kiedyś w Azji Mniejszej założyli państwo Galackie, w Europie spod Alp zostali chyba przez imperium rzymskie zepchnięci na wyspy brytyjskie).

Narodową tkanina szkocką jest tartan - czyli wełniany materiał w kratę. Kiedyś każdy ród szkocki posiadał swój wzór kraciasty i nosił spódnice (kilts) z tego materiału. Teraz też widuje się młodych i starszych Szkotów (szczególnie w soboty i niedziele) w spódniczkach, noszą z reguły wtedy specjalne czapki, podkolanówki i różne ozdoby. Jest wiele sklepów, w których te rzeczy są sprzedawane. Szkoci kochają więc tradycję.

Są dosyc hałaśliwi, na ulicach śmiecą wszędzie gdzie się da (niedopałki, pudełka od papierosów i zapałek rzucają po prostu na chodniki). Czasami biją się nawet na ulicy (w piątki popiwszy sobie po wypłacie tygodniowej). Lubią popić i pojeść (są zreszta dobrze zbudowani - takie rumiane rudawe chłopaki), mówią byle jak (podobno nie przestrzegają gramatyki i prawidłowej wymowy). Ci co nie pracują w fabrykach to nie narobią się tak jak u nas rolnicy. W polu dużo roboty nie ma, bo hoduje się tutaj owce i krowy [często nocują na ogrodzonych polach - nie trzeba więc przeganiać i pilnować].


Właściwie nie ma tutaj święta zmarłych. 6 listopada jest tzw.remember day, ale nie jest to święto cmentarne, lecz defiladowo-kościelne odnoszone do wydarzeń wojennych. Anglia to byłe mocarstwo. Teraz pozostały im tylko uroczystości. Lubują się w paradach i strojach wojskowych.

Z Polakami nie mam kontaktu. W większości są tutaj kombatanci polskich wojsk walczący z Niemcami w ramach wojsk alianckich. Zaglądnąłem raz do baru w polskim klubie katolickim. Prowadziła go mama jednej ze studentek uczelni, na której odbywałem studia podyplomowe. Podała mi adres. Napiłem się piwa, zamieniłem parę zdawkowych zdań z jakimś Polakiem miejscowym. Nikt nie interesował się krajem i nie zadawał pytań. Raczej unikają przybyszy z Polski, gdyż chyba boją się inwigilacji. Słyszałem, że w Edynburgu bardzo znani są z fachowości polscy krawcy. Do jednego z nich chodzi moja gospodyni i nie moze nachwalić się jego grzecznością i fachowością. W Glasgow Polacy prowadzą warsztaty samochodowe, pralnie i są szewcami.

Tutaj mają inne problemy niż my. Nawet nie wiedziałem, że istnieje tutaj spore bezrobocie ( w TV widziałem liczbę 700 tys. bezrobotnych). W katolickiej dzielnicy Belfastu bezrobocie wynosi 45%. Narzekają ludzie na stały wzrost cen. Mnożą się strajki. Daily Telegraph pisze, że nie było takiej sytuacji od 1926 roku.
Akcja strajkowa uderza w neuralgiczne punkty. Strajki objęły pracowników transportu towarów spożywczych dowożonych do sklepów (tutaj większość ludzi kupuje w małych lokalnych sklepikach). Wystąpiły problemy nawet z zakupem chleba. Poza pocztowcami strajkują od dłuższego czasu górnicy, licząc przed zbliżającą się zimą na wywalczenie lepszych zarobków. W Londynie strajkują śmieciarze - miasto ma ulice zawalone śmieciami.
Strajkowali też energetycy. Posługiwałem się wówczas zapałkami i świeczką, ale szpitale nie były przygotowane na takie sytuacje (operacje!) - gdyż nie dysponują własnymi prądnicami, oraz magazyny spożywcze (popsuta żywność w zamrazarkach). Ceny świeczek osiągnęły "niebotyczne" rozmiary (prawie 1 £).
Studenci też nie chcą pozostać w tyle i żądają wynagrodzenia za studia (tak na prawdę staranne studiowanie jest ciężką pracą) a nie seketywnie przyznawanych stypendiów.
Miliony robotników strajkowało przeciwko ustawie przeciwstrajkowej, a rząd stwierdził, że to sprawka wichrzycieli , a nie narodu.Skądś my to znamy - to samo powiedziano u nas jak były wydarzenia w Poznaniu (1956) oraz na wybrzeżu (grudzien 1970). Za "wichrzycieli" uważa się tutaj głównie komunistów. Zamiast angielskiego ładu jest generalny bałagan. W TV oglądam sceny z zamieszek strajkowych - dochodzi do rękoczynów przeciwko łamistrajkom. Nawet w studio TV doszło do pobicia przedstawicieli strajkujących elektrowni przez oglądających to tam widzów.Wśród strajkujących odbywają się głosowania, walczą w negocjacjach o kazdego pensa. Zarobki nie są szczególnie wysokie- średnio 25 £, co przy tutejszym standardzie życia jest nie dużo (jak się spłaca domek, samochód i ma kilkoro dzieci na utrzymaniu). Strajkujący otrzymuje zasiłek pod warunkiem, że żona nie pracuje. Zanosi się na bankructwo słynnej firmy Rollce-Royce (70 tys. zatrudnionych) produkującej silniki samolotowe i najdroższe samochody. Być może zostanie przez rząd znacjonalizowana część firmy, a reszta zatrudnionych pójdzie na zieloną trawkę. Trwa już od kilu tygodni strajk w zakładach samochodowych Forda i zanosi się na powszechny strajk nauczycieli...Niedługo krótsza może byc lista niestrajkujących. Rząd dązy prawdopodobnie do zamrożenia płac chcąc nie dopuścić do dewaluacji funta.

Jednym słowem taki wielki niepokój w całym kraju mimo względnego dobrobytu. Coś czego jeszcze nie znałem. W środkach masowego przekazu strajki są jakby bagatelizowane. Wprowadza się tematy zastępcze, np. o zagrożeniu strefy Oceanu Indyjskiego [a ściślej - krajów tej strefy będącej we "władaniu" brytyjskim - czyli Indii, Cejlonu itp.] przez Rosjan i konieczności zwiększenia wydatków na zbrojenia. Więcej niż o strajku jest w radiu i prasie na temat zwycięstwa nad Australią w krikiecie! Co parę godzin dziennie przekazywana jest ta wiadomość.
Premier Heath wygląda na zadowolonego - nie zabiera głosu w tych sprawach i zamiast negocjować ze strajkującymi spędza całe dnie na żeglowaniu i pokazuje to ciągle TV (chyba aby złamać psychicznie strajkujących). Widać chcą pokazać, że rząd jest twardy i nie ugnie się pod żądaniami "komunizujących" robotników.

Dwumiesięczny ciągły strajk pocztowców to coś co wydaje się nie do pomyslenia w cywilizowanym kraju. Juz w pierwszym dniu strajku w Londynie leżało nieobsłuzonych 6 milionów listów. Myślę, że był tam też list do mnie. Strach pomyśleć ile milionów przesyłek przyrośnie jeszcze. Skrzynki pocztowe zakryte są workami lub otwory wrzutowe zostały w nich zaklejone. Zaczynają działać prywatne poczty: za opłatą 7 szyl. za doręczenie listu (za wywiezienie listu na "kontynent" opłaty są wyższe). Do roznoszenia zatrudniana jest młodzież szkolna. Żeby nie było za dobrze to nieczynne są linie lotnicze BEA (British European Airlines) z powodu strajku pracowników technicznych. Organizowane są też strajki przeciwko ustawie przeciwstrajkowej, a nawet w związku z nią podłożono bombę w domu ministra pracy. Chcąc wysłać list do domu musiałem pojechac na lotnisko i poprosić Irlandczyka (notabene kibica rugby-pojechałem tam zaraz po meczu Irlandii ze Szkocją w Edynburgu) lecącego do Dublina o wysłanie mego listu. Innym razem usiłowałem wysłać list do Polski przez konsulat w Glasgow - udało mi się przekazać list jednemu mieszkańcowi Edynburga, który dojeżdża do pracy w Glasgow (70 km!). Najpierw rozmawiałem telefonicznie z konsulem; obiecał, że prześle pocztą dyplomatyczną albo sam zabierze (bo wybierał się za parę dni do kraju), ale "pani" z sekretariatu konsulatu odmówiła przyjęcia mojego listu od tego Pana. [tak wyglądała więc opieka konsulatu nad obywatelami swojego kraju przebywającymi na delegacji służbowej - notabene jak byłem w Glasgow osobiście to rozmawiałem z tą panią na temat ew.posrednictwa pocztowego.] Chciałem też dzwonić do Polski do mego miejsca pracy [w domu nie mamy telefonu], aby przekazali żonie ode mnie wiadomości. Niestety, strajkowała w Edynburgu centrala telefoniczna [nie ma tutaj automatycznego połaczenia międzynarodowego]. Zostałem więc całkowicie odcięty od rodziny. Akurat wszystkie te nieszczęścia musiały się wydarzyć teraz - podczas mojego pobytu!

Usługi pocztowe i bankowe są tutaj bardzo rozwinięte. Co krok malutki urząd pocztowy z 1-2 osobową obsługa. Nie wydają mi pokwitania wysłania paczki do domu (jakże więc mam reklamować np. zaginięcie przesyłki?), natomiast muszę przedstawić na pismie wykaz wszystkich rzeczy w paczce i ich wartość (zapewne ze względu na procedurę celną).

Mam konto bankowe, na które wpływa moje stypendium. Dziwne, iż przy podejmowaniu gotówki w banku nikt nie żąda ode mnie żadnego dokumentu (chyba mają wzór podpisu). Trzeba przy wyjazdach zabierać ze soba więcej gotówki, bo w oddziale banku innym niż tam gdzie się zakładało rachunek wypłacają tylko do 10 £ a na dodatek chcą zabrać książeczkę bankową i każą się po nią zgłosić do banku w miejscu zamieszkania. Mnie w Perth udało się ją odzyskać po kilkunastu minutach, gdyż usilnie zaprotestowałem [widocznie zadzwonili do mojego banku i upewnili się jakoś, że to jestem ja -właściciel konta, a nie oszust. [Chyba więc systemy bankowe nie są były wówczas -1970 rok- sprzężone siecią telekomunikacyjną].

Obsługa klientów w bankach jest trudno dostępna. Otwarte są np. w dniach poniedziałek-środa tylko 4 godziny (8,30-11,30 i 13,30 - 15,30), zamykane w soboty i niedziele. To chyba niepracujace żony wybierają te pieniądze, bo mężowie pracują zwykle do 17ej, a w porze lunchu - wtedy jest przerwa w pracy - banki są zamknięte. Bardzo rzadko są w ścianach banków "dziury" do wydawania pieniądzy na karty bankomatowe [to był dopiero początek tego typu usług - zapewne dotyczył tylko klientów danego banku i były to karty papierowe z kodem kreskowym lub perforowane - plastikowe karty magnetyczne pojawiły się dopiero w połowie lat 70-tych].


Zdarzają się tutaj różne ciekawe rozwiązania komunikacyjne. Na przykład w Aberdeen, w centrum na skrzyzowaniach zapalają się na wszystkich przejściach takie same światła. Jak się zapalą zielone, to przechodnie przechodzą skrzyżowania w poprzek (od razu do przecznicy, która pragną iść po opuszczeniu ronda). Bardzo upraszcza to sprawę.

W Szkocji jest duzo uczelni. Każde miasto posiadające ponad 50 tys. mieszkańców ma uniwersytet i są one w dużych miastach (Glasgow, Edinburgh) spore (co najmniej 10 tys. studentów). Podobał mi się bardzo uniwersytet w Aberdeen, składający się ze wspaniałych gmachów. Młodzież często dostaje stypendia, a więc szansa studiowania jest duża. Niestety nie wszystkie uczelnie posiadają akademiki, a 10 £ tygodniowo za wynajęcie pokoju to niezłe obciążenie dla przeciętnej rodziny (np. przy 27 £ wynagrodzenia tygodniowego).


Kościołów różnych wyznań jest wiele (anglikański, szkocki, free-church itp.) i ludzie chodzą na swoje nabożeństwa. W niektórych kościołach przy wejściu stoją jakieś osoby (zapewne duchowne), które witają przybyłych i zamieniają z nimi parę zdań. Do takich przybytków nie ośmielałem się wchodzić. W niektórych kościołach stosowana jest ta procedura po zakończeniu nabożeństwa.

Budynki kościelne wykorzystywane są do organizowania odczytów, bazarów (szczególnie przed świętami) i zabaw (z piciem alkoholu i tańcami). Sam skorzystałem z tego i na jednym z bazarów kupiłem parę tomów poezji angielskiej, z których największy ( antologia - ponad 1000 stron ) podarowałem gospodyni. Kościoły tutaj uczestniczą więc bardziej w życiu publicznym czy społecznym niż u nas.

Byłem też na uroczystym nabożeństwie w kościele anglikańskim. Przy wejściu każdy może wziąć śpiewnik, psałterz i modlitewniki. Z reguły są też stoiska z widokówkami. Na ścianach wiszą spisy pozycji śpiewnika, które będą śpiewane. Cały kosciół zapełniony krzesłami z miękkimi siedzeniami, przed którymi leżą miękkie klęczniki. Nie ma ministrantów w naszym rozumieniu. W prezbiterium umiejscowiony jest chór dziecięco-meski. Śpiewane teksty są wyłącznie po angielsku (nie ma łacińskich) o treści zbliżonej bardzo do kościoła rzymsko-katolickiego (jerst ojcze nasz, wierzę w Boga, Baranku Boży...). Do komunii przystępują wszyscy (nie ma spowiedzi, widocznie wystarczy wyrazic skruchę) przyjmując płatek i wino. Zapewne wzbudziłem sensację nie uczestnicząc w komunii. Rodzice podchodzą do komunii razem z małymi dziećmi, które ksiądz (pastor) tylko błogosławi.
Właściwie nie ma mszy w naszym sensie. Są śpiewy, czytana jest ewangelia, wygłaszane jest kazanie, ale dopiero przed komunią jeden z księży wdziewa coś w rodzaju ornatu. Pieniądze wrzucane są do woreczka, który wędruje pomiędzy wiernymi. Każdy wrzucał przynajmniej 1 szylinga.

Na święta wielkanocne poszedłem na nabożeństwo do kościoła rzymsko-katolickiego. Nie było urządzonego grobu. Usługiwało tylko dwóch ministrantów. Ściany białe bez malowideł. Wygodne ławki z miękkimi klęcznikami [ u nas to rzadkosc a tutaj taki standard w kosciołach niezależnie od wyznania]. Ludzi stosunkowo mało. Koło mnie jakieś dziecko hałasowało bez przerwy puszczając na ławce samochodzik a matka i inni nie zwracali na to uwagi ...

Różnorodność wyznań religijnych wpływa tutaj na tworzenie się odrębnych grup społecznych. Nie tylko chodzi o to, że czasem zamieszkują one odrębne dzielnice miasta, ale również wyraża się to w sporcie: istnieją kluby protestanckie i katolickie, np. w Glasgow - Rangers (kat.) i Celtic (prot.), w Edynburgu - Hearts i Hibernians, w Liverpool: Everton i Liverpool. Czesto dochodzi do starć pomiędzy kibicami. Do historii przeszedł wypadek na Aibrox, w Glasgow kiedy na meczu pomiędzy Celtic i Rangers zginęło ponad 60 osób.


Komunistyczny ruch tutaj istnieje gdzieś w lekkim ukryciu. Partia komunistyczna jest słaba. Nie ma żadnego posła w parlamencie. Wydaje organ prasowy, ale sprzedawany jest tylko w dużych kioskach z gazetami.
Podobno działają grupy anarchistów zwane brygadami gniewnych (angry brigades) wzorujące się na słynnym terroryście rosyjskim Bakuninie. Oni mają podkładać bomby pod gmachami w Londynie i w domach ministrów. Uważają, że tylko terror jest środkiem do utworzenia nowego łądu.
Istnieją też grupy marksistów leninistów, studiujące Marksa i Lenina i wyznające pogląd, że nadszedł czas na rewolucję w sytuacji kiedy W.Brytania nie jest w stanie dynamicznie rozwijac gospodarkę [stosują tutaj osławione pseudoprawo ekonomiczne, że wkapitalizmie stosunki produkcyjne nie dopuszczają do rozwoju sił wytwórczych.]

Skłonności do protestowania są tutaj wręcz ogromne. Szczególnie na tle tzw. wolności osobistej. Na przykład protestowano przeciwko spisowi publicznemu (organizowano demonstracje, palono publicznie arkusze spisowe) jako formie zbierania informacji o obywatelach [ skąd notabene maja władze mieć te informacje skoro obywatele nie posiadają dokumentów identyfikacyjnych - poza tymi którzy maja prawa jazdy oraz cudzoziemcami np.takimi jak ja, którzy otrzymują specjalny dowód i co jakiś czas muszą meldować się na policję]. Podobnie protestowano w przypadku żądania wypełniania dokumentów przez obywateli przy zakładaniu kont bankowych.


Jestem informatykiem, wypada więc skomentowac zjawiska związane z komputerami. Usługi komputerowe widać dosłownie na ulicach. Duzo biur firm komputerowych ICL, Honeywell, NCR [które kiedyś bardzo znaczyły na rynku], napotkać można na chodnikach skrawki tabulogramów [wydruków], taśm i kart dziurkowanych, w prasie pełno ogłoszen o naborze analityków i programistów. W usługach bankowych w obsłudze nocnej stosowane są czeki perforowane i wchodzą już w użycie czeki z nadrukami magnetycznymi. Za gaz i elektryczność płaci się rachunkami z pismem do odczytu optycznego [ludzie się skarżą, że muszą je wysyłać w specjalnych kopertach, aby się nie gniotły]. W sklepach odzieżowych do artykułów podwieszane są wywieszki perforowane, automatycznie odczytywane przy sprzedaży.

Zastosowania komputerów są otoczone nimbem. Byłem w Edynburgu na odczycie prof.Michalsona z Uniw.Edynburskiego w Computer and Society City Chambers. Na odczycie tym był obecny lord Edynburga oraz przedstawiciele senatu. Była wielka pompa - mowy powitalne, wielokrotne wstawanie z miejsc itp.


Psychicznie żyje mi się ciężko bez rodziny, nie mogę wytrzymać jak listy nie przychodzą (np. z powodu strajku pocztowców), niepokoję się o wszystko co może się wydarzyć z domu (choroby dzieci, wypadki możliwe i niemożliwe...). Na ścianie zawiesiłem rysunki (jest ich aż 9) mojej 5-letniej córeczki Edytki. Są piękne i pomagają mi przetrwać okres rozłąki. Szczególnie ten przedstawiający nasz pokój w Krakowie z telewizorem i bardzo kolorowymi kwiatami. Jak spoglądnę na niego to "przenoszę" się nieświadomie od razu do bliskich mi osób. Podoba mi się też bardzo parowiec malowany farbami (a nie kredkami). Nie mogę doczekać się zabawy z dziećmi na dywanie.

Przepadam za kupowaniem prezentów dla ukochanych osób.Mam już prezenty dla dziewczynek. Mianowicie Edyta dostanie dużą na 35 cm wysoką lalkę, z zamykanymi oczyma, z jasnym włosem. Jest miekka, pijąca i siusiająca oraz siedząca na wysokim plastikowym krześle ze stolikiem. Będzie mogła ją karmić jak prawdziwe dziecko. Dla Nikunii (jest tak mała, że mogła mnie już troszkę zapomnieć) mam komplet plastikowych miseczek do układania wieży. Są w różnych kolorach i różnej wielkości (od 3 do 20 cm). Nadają się chyba też do zabawy na basenie i w piaskownicy. Moja żona dostanie piekny kostium z acrylenu oraz komplet (sukienko-sweter i spodnie) wyjściowy na chłodniejsze dni. Ponadto materiał na garsonkę. A co dostanę?...Jak wrócę będę miał wreszcie swoje dziewczyny do pieszczenia i kochania.

W jednym z listów pod koniec mego pobytu w Szkocji napisałem w liście do żony: "I love only you and I wait for you to last days of April [wracałem wtedy do domu] and all my life. You can be quiet I'll walk out on you never never"

Koniec opisu pobytu w W.Bryt.


MĄDRE CYTATY

"Co to jest dobroć? To jest myśl o drugim człowieku. Przeważnie ludzi myślą tylko o sobie, i to jest zaprzeczeniem dobroci. Niektórzy myslą o wszystkich i to też nie jest dobroć. A tylko wyjątkowi myślą o innych, o tym czy tamtym pojedyńczym człowieku, i to jest dobroć" (Tadeusz Breza)

"Mów mądrze, albo milcz mądrze " (J.Herbert)

"Nietolerancja tworzy tylko obłudników, albo buntowników... Karzcie, ale nie karzcie ślepo. Karzcie, lecz z pożytkiem. Jeśli malowano sprawiedliwość z przepaską na oczach, to trzeba, by rozum był jej przewodnikiem." (Wolter)

"Polecił - to zbyt proste słowo. Królowie nie polecają skrytobójstwa. Królowie tylko na nie zezwalają. Tak, żeby mogli sami o tym nie wiedzieć." (J.Kott)

"Dzieła sztuki można zrozumieć, zanalizować, poznać, ale zanim się je zrozumie, trzeba je przeżyć," (H.Lefebvre)


PREMIA DLA WYTRWAŁYCH CZYTELNIKÓW

[ protokół wywiadu przeprowadzonego ze mną w 2003 roku przez moją córkę Milenę,
wówczas studentkę psychologii stosowanej UJ]

Bronisław Chromy - Kolarze - rzeźba w Parku Decjusza (Kraków) - foto R.Z.
Bronislaw Chromy - kolarze
Życie nie jest łatwe

na początek tej strony